W wieku lat 20 George G. Ritchie zmarł w szpitalu wojskowym w Teksasie. Po dziewięciu minutach powrócił do życia. Co tak ważnego stało się w tym czasie, że całkowicie zmienił resztę swego życia?
Dr Raymond A. Moody Jr był tak zafascynowany przeżyciem Georga G. Ritchie, że aż pięć lat poświęcił na badanie podobnych przypadków i opisał je w książce ,,Życie po życiu", którą zadedykował właśnie George G. Ritchie, a przez niego również Temu o którym mu opowiadał.
„Powrót z Jutra" jest jednym z najlepiej przedstawionych i przekonywujących opisów niewidzialnego królestwa.
Wchodziłem i wychodziłem niezauważony, ale ciągle jeszcze, gdy siostra albo ktoś starszy rangą szedł po korytarzu, odskakiwałem odruchowo na bok, pomimo iż wiedziałem, że mogą przejść przeze mnie lub też mogę kogoś dotknąć i nie być zauważony. W końcu moich poszukiwań dotarłem do oddziału rentgena. Operator w białym fartuchu, którego spotkałem wcześniej, siedział przy biurku i czytał jakieś dokumenty w segregatorze. W tym miejscu ostatni raz rozmawiałem z człowiekiem.
- Popatrz na mnie - krzyknąłem - stoję tutaj!
Wziął pióro i odnotował coś w dokumencie. Zaledwie parę godzin temu zostałem wniesiony tu na noszach.
A może to było tygodnie albo lata temu? A może minuty? Coś dziwnego działo się z czasem w świecie, gdzie prawo o przestrzeni, prędkości i masie zostało zawieszone. Nie potrafiłem ocenić, jak długo to trwało, parę minut czy parę godzin.
Z niechęcią opuściłem jedynego człowieka, jakiego rozpoznałem, ale co miałem robić. Następny korytarz, następne łóżka, lewa strona, prawa strona, trzy gabinety blisko wejścia i trzy jedynki naprzeciw. Śpiący człowiek zbudzony, znudzony, przestraszony, ale żaden z pierścieniem ze złotą sową.
W jednej jedynce młody żołnierz płakał. Może tęsknił za domem. Wielu z nas płakało z tęsknoty za bliskimi, szczególnie w okresie Świąt Bożego Narodzenia.
W następnej jedynce - nikogo, w następnej leżał ktoś przykryty prześcieradłem. Odskoczyłem przerażony. Ten ktoś przykryty w całości wraz z głową, tylko ramiona były na zewnątrz. Dziwnie sztywny i prosty, jego ramiona były nienaturalnie skręcone, a palce zagię¬te. Na trzecim palcu lewej ręki był mały pierścień z czarnego onyksu ze złotą sową.
Powoli, z oczami utkwionymi w ręce, przesuwałem się do przodu. Było w tym coś niesamowitego. Nawet przy przyciemnionym świetle mogłem widzieć, że była ona zbyt gładka i zbyt biała. Gdzie ja już widziałem taką rękę? Przypominam sobie, że to było, gdy dziadzio Dabney leżał w trumnie. Odskoczyłem do drzwi - w tym łóżku leży przecież trup! Czułem jak dawniej niechęć przebywania ze zmarłymi w tym samym pokoju. Lecz... jeśli to jest mój pierścień, a więc to jestem ja, część mnie leży pod tym prześcieradłem. Czy to znaczy, że ja jestem?...
Ale ja nie umarłem! Jakże mogę być umarłym, a jednocześnie przebudzonym, myślącym, nabierającym doświadczenia? Przecież śmierć to co innego. Śmierć jest...
Właściwie to nie wiem czym. Zniknięciem, nicością. Ale ja jestem w pełni świadomy, tylko że funkcjonującego ciała fizycznego.
Podjąłem usilne próby zdjęcia z tej osoby prześcieradła, ale nawet największe moje wysiłki nie poruszyły powietrza w tej maleńkiej salce.
W końcu z rozpaczy skoczyłem do łóżka i, pomimo że ja tu leżałem, nie byłem w stanie nawiązać ze sobą kontaktu. Jakbyśmy byli mieszkańcami różnych planet.
Czy to jest właśnie śmierć? Oddzielenie się części osoby od jej reszty?
Nie byłem pewny, kiedy światło w pokoju zaczęło się zmieniać. Nagle uświadomiłem sobie, że jest jaśniej, dużo jaśniej, niż było.
Popatrzyłem na nocną lampkę, na pewno piętnastowatowa. Czy mogła dać aż tyle światła?
Zauważyłem zdziwiony, że ten wzrost jasności nie pochodził znikąd, wydawało mi się, że światło jest wszędzie naraz. Wszystkie żarówki w szpitalu nie dałyby tyle światła, nawet wszystkie na świecie! Stało się nieprawdopodobnie jasno, wyglądało jakby milion spawaczy rozjarzyło światło w jednej chwili. Zauważyłem jednocześnie ze zdumieniem, że to dobrze, że nie mam fizycznych oczu. Pamiętałem z lekcji biologii, że przy dużym świetle siatkówka oka zniszczyłaby się w jednej sekundzie.
Nareszcie się zorientowałem - przecież to nie światło - to On!
Był za jasny, żeby można było na niego patrzeć. To nie światło jaśniało, lecz Człowiek, który wszedł do pokoju, a raczej Postać Świetlana. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, że tak intensywny blask wydobywa się z Jego postaci. W momencie kiedy Go dostrzegłem, w mojej myśli padła komenda „powstań". Komenda ta padła gdzieś z mojego wnętrza. Moje myśli były pełne szacunku, jakiego jeszcze nie znałem. Wstałem i odczułem jakiś zadziwiający przekaz, wyjaśnienie - „Ty jesteś Synem Boga".
Ten przekaz był wewnątrz mnie, nie formował się przez rozumowanie. Był to rodzaj wiedzy natychmiastowej i kompletnej. Znałem także inne fakty o Nim. Jeden, to że był najbardziej mężną istotą, jaką kiedykolwiek spotkałem; jeśli to jest ten Syn Boga - to Imię jego jest Jezus!
Lecz nie był to Jezus z podręczników szkolnych, ten Jezus łagodny, miły, wyrozumiały, prawdopodobnie trochę słaby. Ten jest potęgą, znaną od wieków, a nowocześniejszą od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem.
A nade wszystko z tym samym głębokim wewnętrznym przekonaniem wiedziałem, że ten Człowiek mnie kocha.
Ta bezwarunkowa miłość była o wiele większa niż moc emitowana z Jego obecności. Zadziwiająca miłość. Miłość przekraczająca moje najszersze wyobrażenia.
Ta miłość znała wszystkie moje wykroczenia przeciw miłości, kłótnie z moją matką, mój wybuchowy temperament, myślenie o seksie, którego nie zdołałem poddać kontroli, moje samolubne myślenie i działanie od dnia moich urodzin. Pomimo to kochał mnie niezmiennie.
On wiedział o mnie wszystko, po prostu można to było zaobserwować. Wkrótce po zjawieniu się Jego świetlistej postaci musiałem przedstawić swoje postępowanie, ujawnić przed nim każdy pojedynczy epizod z mego życia. Wszystko, co mi się przydarzyło po prostu, tu, w całej rozciągłości jednocześnie. Wyglądało to tak, jakby wszystko nastąpiło w jednym czasie.
Jak to było możliwe, nie wiem. Nigdy przedtem takiego czegoś nie przeżywałem. Ten mały pokój z jednym łóżkiem był ciągle widzialny, ale już nas więcej nie ograniczał. Wokoło nas były trójwymiarowe postacie, które poruszały się i mówiły.
Niektóre wydawały się być mną. Zobaczyłem siebie stojącego w trzeciej klasie przy tablicy, otrzymującego odznakę „Orła" przed frontem mojej harcerskiej drużyny-
Widziałem dziadka Dabney'a jadącego na wózku po werandzie w Moss Side. Zobaczyłem siebie, drobniutkiego funtowego niemowlaka, łapiącego powietrze w inkubatorze.
Jednocześnie zobaczyłem siebie wyciągniętego przez cesarskie cięcie z wnętrza chorej i umierającej młodej kobiety, której nigdy dotąd nie widziałem. Zobaczyłem siebie o parę miesięcy starszego, siedzącego na kolanach miłej kobiety z błyszczącym i mocno zniekształconym nosem. Trzyletnią dziewczynkę bawiącą się z nami na podłodze. To była pewno Mary Jane, chociaż nie mogłem jej w tym wieku pamiętać. Panna Wiliams wyglądała tak, jak ją sobie przypominałem. Pojawiała się w wielu scenach i zawsze odczuwałem tęsknotę, która uprzytomniała mi, jak bardzo ją kochałem. Wydarzenia odbywały się jedne obok drugich. Widziałem tatę prowadzącego wysoką smukłą brunetkę do Moss Side, kobietę, z którą zamierzał się ożenić. Zobaczyłem Mary Jane i mnie razem z nią w domu przy 4306 Brook Road, widziałem także siebie przestraszonego, stojącego przy oknie. Chciałem wyjść, lecz bałem się chłopca z sąsiedniego domu. Obok scen wesołych były i smutne. Widziałem, jak obrywałem lanie od chłopca, aż siostra nadbiegła, żeby mnie ratować. Płakałem, żegnając się z tatą, który wyjeżdżał z domu na tydzień, czasem na dwa tygodnie lub miesiąc, gdyż jego praca wymagała wyjazdów.
Miałem też wiele dziwnych pomysłów. Zobaczyłem nagle jak się odwracam, kiedy moja nowa mama pochyla się nade mną, żeby mnie pocałować na dobranoc, i te moje myśli: „Nie będę kochał tej kobiety. Zmarła moja mama. Panna Wiliams odeszła. Jeśli i ją będę kochał, to o ona mnie opuści".
Patrzyłem na siebie, jak miałem dziesięć lat, gdy stałem przy oknie w jadalni, kiedy to tata poszedł do szpitala, żeby przyprowadzić mamę i nowego braciszka Henryka. Zdecydowany byłem w ogóle na niego nie patrzeć, ponieważ nie zamierzałem lubić tego nowicjusza.
Patrzyłem dalej, kiedy miałem dwanaście lat, przeprowadzaliśmy się na zachodnią stronę Richmond. Widziałem, jak dostałem nowy rower od babci i dziadzia Dabney. Widziałem siebie tysiące razy przejeżdżającego przez most w Moss Side.
Widziałem, jak po południu przyszedłem do domu i zastałem cały trawnik pokryty kawałkami drewna balsamowego, które pozostały z ogromnego modelu samolotu starannie przeze mnie złożonego i sklejonego. Widziałem mą wściekłość na trzyletniego Henryka i jak posępnie odwróciłem się od całej rodziny. Były też epizody z mojej średniej szkoły - spotkania, egzaminy z chemii, najszybszy w szkole przebieg na jedną milę. Dzień matury. Wstąpienie na wyższą uczelnię w Richmond. I widziałem cały czas to moje bezpodstawne uprzedzenie do matki, brata Henryka, nawet do malutkiej Bruce Gordon. Widziałem, jak tata przyszedł do domu w mundurze majora i siebie pędzącego na pocztę, żeby wstąpić do służby wojskowej. Później musztrę w Camp Lee, następnie siebie i setki innych rekrutów ładujących się na pociąg do Camp Barkeley...
Mogłem patrzeć na każdy szczegół życia moich dwudziestu lat. Dobre i złe wydarzenia, a wszystkie z punktu widzenia nasuwającego się pytania zawartego w każdej scenie i jak gdyby wysuwanego przez tę żywą Jasność, stojącą na Ziemi.
- Czego dokonałeś w swoim życiu?
Oczywiście nie było to pytanie, na które On chciał otrzymać odpowiedź, bo to, co ja robiłem, było widać jak na dłoni. Wszystkie zdarzenia z przeszłości ze wszystkimi szczegółami i z całą ich dokładnością pochodziły od Niego, nie ode mnie, ja nie mógłbym przypomnieć sobie nawet dziesiątej części tego.
- Czego dokonałeś w swoim życiu?
Było to pytanie raczej o wartość, a nie o fakty. Czego dokonałeś w tym bezcennym czasie, jaki został ci udzielony?
Na tle tego zawstydzającego pytania zwykłe chłopięce postępowanie było wręcz nudne i banalne. Czyżbym nie dokonał niczego trwałego, niczego ważnego? Rozglądałem się desperacko dookoła, szukając co mogłoby mieć wartość w świetle tej jaskrawej rzeczywistości, a co nie? Nie była to sprawa tych spektakularnych seksualnych grzeszków, które są sekretem większości nastolatków.
Lecz jeśli nie było jakichś straszliwych upadków, to i nie było wzlotów. Tylko całkowita, krótkowzroczna, hałaśliwa troska o siebie.
Czy nie zrobiłem niczego więcej, co by wykraczało poza własny pilny interes, czegoś dla innych ludzi, czegoś, co miałoby jakąś wartość?
I wreszcie znalazłem moment, z którego mogłem być najbardziej dumny w całym moim życiu.
Zostałem harcerzem „Orła".
Znowu słowa zdawały się emitować z Osobowości stojącej za mną: - To gloryfikowało Ciebie,
To prawda, mogłem się zobaczyć w centrum uwagi, tryskającego dumą, zachwycone mną oczy mojej rodziny i moich przyjaciół.
Ja, ja, ja... zawsze w centrum. Czy nie było takiej chwili w moim życiu, kiedy kogoś tam jeszcze dopuściłem?
Zobaczyłem siebie służącego do mszy, kiedy miałem jedenaście lat, proszącego Jezusa, aby był Bogiem mojego życia, ale niedługo potem mój zapał zmienił się w rutynowe, nudzące mnie, codzienne chodzenie do kościoła. Co gorsza, zobaczyłem strojnisia i pyszałka. Czułem, że jestem lepszy od innych, którzy nie chodzą do kościoła. A nawet przez moje nienaganne uczęszczanie lepszy od wielu tych, co chodzą do kościoła.
Wreszcie moje studia przedmedyczne; jak zamierzałem zostać doktorem i pomagać ludziom. A równocześnie w czasie scen w klasie widoczne były inne; drogi samochód Cadilac, prywatny sportowy samolot. Moje myśli, działania były łatwo widoczne we wszystko przenikającym świetle.
I natychmiast samoistnie szamotały się we mnie straszliwe myśli - „To nie jest sprawiedliwe! Oczywiście, że niczego nie dokonałem w życiu! Ale nie było przecież kiedy! Jak można kogoś osądzać, kto jeszcze niczego nie rozpoczął?"
Myśl odpowiedziała bez osądzania.
- Śmierć - w słowach brzmiała nieskończona miłość - może nadejść w każdym wieku.
No pewnie, wiedziałem, że maleńkie dzieci i noworodki także umierają, jakkolwiek zakładałem, że mnie należy się pełny okres życia. Bo po cóż moje ubezpieczenie na życie?
Wydobywały się ze mnie słowa, w tym dziwnym świecie, gdzie można się porozumiewać myślami zamiast mową.
Parę miesięcy temu przyjąłem standartowe ubezpieczenie na życie oferowane przez agenta. W podświadomości byłem przekonany, że mając ten kawałek papieru równocześnie mam gwarancję na życie. Jeśli poprzednio podejrzewałem, że w tej Osobistości jest także wesołość, teraz byłem tego pewny; jasność wydawała się wibrować, skrzyć w świetlnym śmiechu.
Nie ze mnie i nie z mojej głupoty, nie żeby drwić ze mnie.
Była to wesołość, która wydawała się mówić, że wbrew moim błędom i tragedii na końcu jest jednak radość.
W czasie trwania tego radosnego śmiechu zdałem sobie sprawę, że to ja byłem tym, który tak ostro oceniał wydarzenia nas otaczające. To ja widziałem je banalne, samolubne, nieważne. Ten wyrok nie pochodził od świetlanej Postaci. On nie winił mnie czy ganił. On po prostu kochał mnie. Odczuwałem wszystko razem z Nim i czułem jego osobistą opiekę. Ciągle brak jednak było odpowiedzi, na którą czekał w blasku otaczającej nas światłości.
- Pokaż, czego dokonałeś w swoim życiu.
Wreszcie zrozumiałem, że w pierwszym pospiesznym wysiłku udzielenia przekonującej odpowiedzi wszystko pomieszałem.
On nie pytał o osiągnięcia, nagrody. Pytanie, jak wszystko, co od niego pochodziło, dotyczyło miłości.
Jak bardzo kochałeś w swoim życiu? Czy kochałeś innych, jak Ja ciebie kocham? Całkowicie? Bezwarunkowo.
Podejmując to pytanie zrozumiałem, jak głupio było z mojej strony próbować znaleźć odpowiedź w otaczających nas scenach. Dlaczego nie znałem takiej miłości, przecież to było możliwe, ktoś powinien mi powiedzieć - myślałem zagniewany! Na koniec odkryłem, o co chodziło w moim życiu - podobnie jakbym na końcowym egzaminie musiał zdawać z przedmiotu, którego nigdy się nie uczyłem.
Jeśli to jest sedno wszystkiego, to dlaczego nikt mi o tym nie powiedział?
Kiedy tak bolałem nad sobą, usłyszałem odpowiedź, która nie zawierała nagany, tylko jakby uśmiech w słowach:
- Ja ci powiedziałem.
Ale jak? Ciągle jeszcze próbowałem się usprawiedliwić. Jak On mógł mi powiedzieć, że nie słyszałem?
- Powiedziałem Ci przez życie moje i przez śmierć moją, a jeśli będziesz miał uwagę zwróconą na mnie, zobaczysz o wiele więcej...
Nawet nie zauważyłem, jak opuściliśmy szpital. Wydarzenia z mojego życia, które toczyły się wokół nas, też doczekały się końca. Teraz pędziliśmy wysoko nad ziemią do odległego świata.
Ten lot nie był podobny do tego, który odbyłem sam. Przedtem moją uwagę skupiłem na sobie i leciałem nad ziemią. Teraz lecieliśmy wyżej i szybciej, a oczy miałem skierowane na Niego. On prowadził i teraz czułem się bezpieczny.
Odległe światło rozwinęło się w duże miasto, do którego zmierzaliśmy. Ciągle jeszcze była noc, lecz dym wydobywał się już z kominów fabrycznych i wielu domów. Wiele mieszkań było oświetlonych. Za miastem był ocean albo jezioro. Mógł to być Boston, Detroit, Toronto, z pewnością miejsce, gdzie nigdy nie byłem. Wkrótce znaleźliśmy się na zatłoczonej ulicy, blisko fabryki produkującej na trzy zmiany dla potrzeb wojskowych.
Uderzyło mnie, że ulice były nieprawdopodobnie zatłoczone. Tuż poniżej dwóch ludzi szło naprzeciw siebie i za moment jeden przeszedł przez drugiego. Z łatwością dostrzegłem jednocześnie zatłoczoną ulicę, hałaśliwą fabrykę i biura fabryczne. Wszędzie było wielu ludzi. W jednym biurze siedział szpakowaty mężczyzna i dyktował list na obracający się cylinder gramofonu. Za nim stal mężczyzna, może o 10 lat starszy, starając się gwałtownie wyrwać mikrofon z ręki mówiącego.
- Nie! - krzyczał - jeśli zamówisz sto, policzą ci więcej, weź od razu tysiąc! Pierce sprzeda ci na lepszych warunkach. Dlaczego posyłasz to zamówienie do Billa? Zmień to, daj nowe zamówienie! - W tym momencie człowiek siedzący na krześle zdawał się w ogóle nie wiedzieć, że ktoś stoi obok niego i krzyczy. Zauważyłem natomiast zadziwiający fenomen, ci ludzie byli nieświadomi obecności innych, stojących tuż za nimi. Zobaczyłem grupę robotników zebranych koło kiosku z kawą.
Jedna z kobiet prosiła drugą o papierosa, właściwie błagała, że potrzebuje go bardziej niż czegokolwiek na świecie. Lecz ta druga, rozmawiając z przyjaciółką, całkowicie ją ignorowała.
Wyjęła paczkę papierosów i zapaliła bez poczęstowania błagającej ją kobiety. Natychmiast kobieta, która poczuła się na pewno mocno pokrzywdzona, doskoczyła do palącego się w jej ustach papierosa.
Starała się go porwać raz i drugi, i znowu. Z uczuciem pewnego dreszczu zauważyłem, że nie była w stanie nic zrobić.
Pomyślałem w tym momencie o tym człowieku przy słupie telefonicznym i prześcieradle w szpitalu. Przypomniałem sobie, z jakim utęsknieniem patrzyłem na człowieka, który nie zwracał na mnie uwagi. A teraz patrzyłem na ludzi w tym mieście, daremnie usiłujących kogoś zainteresować. Chodzących po chodniku bez zajmowania miejsca. Jasne się dla mnie stało, że ci ludzie pozbawieni twardości są w tak samo przykrej sytuacji, jak niedawno temu byłem ja.
Po prostu umarli, tak jak ja.