Witam wszystkich użytkowników tego forum

17.03.23
Forum przeżyło dziś dużą próbę ataku hakerskiego. Atak był przeprowadzony z USA z wielu numerów IP jednocześnie. Musiałem zablokować forum na ca pół godziny, ale to niewiele dało. jedynie kilkukrotne wylogowanie wszystkich gości jednocześnie dało pożądany efekt.
Sprawdził się też nasz elastyczny hosting, który mimo 20 krotnego przekroczenia zamówionej mocy procesora nie blokował strony, tylko dawał opóźnienie w ładowaniu stron ok. 1 sekundy.
Tutaj prośba do wszystkich gości: BARDZO PROSZĘ o zamykanie naszej strony po zakończeniu przeglądania i otwieranie jej ponownie z pamięci przeglądarki, gdy ponownie nas odwiedzicie. Przy włączonych jednocześnie 200 - 300 przeglądarek gości, jest wręcz niemożliwe zidentyfikowanie i zablokowanie intruzów. Bardzo proszę o zrozumienie, bo ma to na celu umożliwienie wam przeglądania forum bez przeszkód.

25.10.22
Kolega @janusz nie jest już administratorem tego forum i jest zablokowany na czas nieokreślony.
Została uszkodzona komunikacja mailowa przez forum, więc proszę wszelkie kwestie zgłaszać administratorom na PW lub bezpośrednio na email: cheops4.pl@gmail.com. Nowi użytkownicy, którzy nie otrzymają weryfikacyjnego emala, będą aktywowani w miarę możliwości, co dzień, jeśli ktoś nie będzie mógł używać forum proszę o maila na powyższy adres.
/blueray21

Ze swojej strony proszę, aby unikać generowania i propagowania wszelkich form nienawiści, takie posty będą w najlepszym wypadku lądowały w koszu.
Wszelkie nieprawidłowości można zgłaszać administracji, w znany sposób, tak jak i prośby o interwencję w uzasadnionych przypadkach, wszystkie sposoby kontaktu - działają.

Pozdrawiam wszystkich i nieustająco życzę zdrowia, bo idą trudne czasy.

/blueray21

W związku z "wysypem" reklamodawców informujemy, że konta wszystkich nowych użytkowników, którzy popełnią jakąkolwiek formę reklamy w pierwszych 3-ch postach, poza przeznaczonym na informacje reklamowe tematem "... kryptoreklama" będą usuwane bez jakichkolwiek ostrzeżeń. Dotyczy to także użytkowników, którzy zarejestrowali się wcześniej, ale nic poza reklamami nie napisali. Posty takich użytkowników również będą usuwane, a nie przenoszone, jak do tej pory.
To forum zdecydowanie nie jest i nie będzie tablicą ogłoszeń i reklam!
Administracja Forum

To ogłoszenie można u siebie skasować po przeczytaniu, najeżdżając na tekst i klikając krzyżyk w prawym, górnym rogu pola ogłoszeń.

Uwaga! Proszę nie używać starych linków z pełnym adresem postów, bo stary folder jest nieaktualny - teraz wystarczy http://www.cheops4.org.pl/ bo jest przekierowanie.


/blueray21

Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » wtorek 16 kwie 2013, 00:48

Świńska sprawiedliwość.



- Halo, Albercik, to Ty?

- Nie za wcześnie dzwonię i to jeszcze w niedzielę?

- Ależ skądże! Właśnie, miałam do Ciebie przekręcić lada moment
wiem, wiem, nie mogłeś wcześniej, Artur mi mówił, że Cię przenieśli aż do Kościerzyny, do tego szpitala rehabilitacyjnego
i jak ci tam teraz? Szkoda, że tak daleko i nie możemy cię odwiedzać tak często, jakbyś sobie tego życzył... Pewnie tam jak nic, głodujesz, zwłaszcza przy twoim wegatarianiźmie?

- Acha i to jeszcze jak! Wiesz, poprosiłem ich o dietę wegetariańską, a oni mi na śniadanie dwie malutkie kromeczki białego chlebka, ciutkę marmolady, czy tam dżemu, kosteczkę masła i do widzenia! Na obiad krztynę ziemniaków, czasem ryżu lub kaszy i to bez surówek, sosu, no i myślałem, że zdechnę. Wiesz, że w Gdańsku, moja siostra, mama, no i Artur, to specjalne obiadki mi nosili, a teraz nie masz babo nawet placka!

- Ano, bo mój drogi Alberciku, dali ci; ale dietę wątrobową, więc istotnie, jak tak będzie dalej, to już po Tobie! A nie myślałeś, żeby pomimo wszystko
? Że też wymyśliłeś sobie w naszych szpitalach dietę wegetariańską, fantasta z Ciebie niezrównany


Albert, a dla mnie zawsze Albercik, bo nigdy wraz z Arturem nie opuścił mnie w potrzebie, bardzo długie lata zafascynowany filozofią Wschodu, zwłaszcza Sai Babą, zupełnie bezboleśnie, bo z wyboru nie jadł mięsa od bardzo już
dawna! Za to zaś wyborne dania jarskie i to w najprzeróżniejszym, bo najbardziej wymyślnym wykonaniu i kompozycji. Nikt więc i nigdy nie śmiał ingerować w preferencje dietetyczne naszych przyjaciół, bo Artur wierny towarzysz i przyjaciel Albercika we wszystkim dzielił jego los i postanowienia, już nie mówiąc, że mieszkali też razem. Niepojętym więc było, żeby zmieniać tak dalece usankcjonowane zasady i to przez obydwu, a więc tym mocniej ugruntowane.

I tak nasi chłopcy - saibabowcy, jak zawsze na nich żartobliwie, acz z szacunkiem mówiłam, w tej akurat kwestii, byli nieprzejednani. Oczywiście, w przystający do wyznawanej idei, to jest w łagodny, ale za to stanowczy sposób; no bo jakże tu duszę zaśmiecać i zwierzę, jakiekolwiek by nie było, życia z rozmysłem pozbawiać? Toż to nie do przyjęcia! Tak więc nikt nie śmiał wpływać na nich w żaden sposób, zwłaszcza troskliwe i zaniepokojone matki obydwu, które później prześcigały się w jarskich specjałach, próbując im dogadzać, zwłaszcza w weekendy i święta. Zresztą wszyscy zadziwieni byliśmy ich niebywałą konsekwencją w praktykowaniu swojej ścieżki i wynikłym z tego zapewne, serdecznym ciepłem wobec otoczenia.

Cóż, dusza czysta, ale ciało za to tym bardziej narażone na wszelkie zewnętrze paskudztwa i zarazy musiało w końcu zapłacić wysoką cenę za tak ekstrawagancką decyzję. Albowiem przy takim wysubtelnieniu połączonym z codzienną modlitwą, śpiewem i medytacją, narażone było na obcowanie ustawiczne z innymi, bądź, co bądź też ciałami, jednakże mniej wybrednymi w realizowaniu swoich podstawowych potrzeb. Zatem po latach postów i wyrzeczeń fizyczność Albercika w takim koniecznym kontekście intensywnie przypomniała o sobie i zażądała bezzwłocznego oczyszczenia i ekspiacji. I to bardzo długiej i bolesnej.

I może, wybaczyłaby jego Duchowi, świadomości, jak zwał, tak zwał, jego wcześniejszy wybór, gdyby ten usytuował się gdzieś w pustelni wysoko w górach, w każdym bądź razie, odosobnieniu; ale tu, w konglomeracji? W portowym, zwłaszcza, mieście?! I to w czasach nadciągającego powoli, acz z nieubłaganą siłą i wzrastającego nieuchronnie niczym powietrzna trąba, ogólnoświatowego kryzysu? W związku z czym poczucie niemocy i wszechogarniająca oraz pochłaniająca coraz większy odsetek populacji, depresja, drążyła bez oglądania się na kogokolwiek
i bezlitośnie, oraz bez żadnych ulg, dotykała tych na „ścieżce” i tych na „szerokiej ulicy” także.

- Mówisz, pomimo wszystko? – Albercik dokładnie wiedział, co mam na myśli i wiedział, że po raz pierwszy mogę sobie pozwolić na taką uwagę, bowiem jeszcze nie tak dawno przez kilka miesięcy intensywnie walczył o życie. A my razem z nim, każdy jak potrafił; zainteresowaniem, dobrym słowem, wsparciem, w każdym razie wszystkim niezbędnym w obliczu tak poważnego zagrożenia. I fakt, że znowu zaczął mówić, chodzić gdyż wyszedł z poważnego paraliżu, można z powodzeniem zaliczyć do kategorii cudu. Lecz, pomimo wszystko, to jeszcze nie koniec, Albercika czeka teraz żmudna i długotrwała rehabilitacja, odbudowa mózgu, kości kręgosłupa zwłaszcza i
wreszcie poważna operacja! A przyczyną wszystkiego?

Gruźlica! I kto by pomyślał? Mało kto tak dbał o zdrowe odżywianie jak nasi chłopcy – saibabowcy. Owszem, z pracą bywało różnie, ale na litość boską, pieczołowitość w sporządzaniu menu była w ich wydaniu nieprześcigniona wręcz
zatem wiadomość dla przyjaciół o nagłej jak nam się wówczas wydawało i bardzo ciężkiej ...i to właśnie...takiej (chociaż, ponoć co trzeci Polak jest ofiarą gruźlicy!)chorobie Albercika była porażającym szokiem. Zwłaszcza dla tych, którzy rozpaczliwie potrzebowali wzorców i gotowych rozwiązań. A przecież nasi chłopcy jak mało kto wdrażali religijne zasady w życie


Winni być więc nietykalni, ponadczasowi i wieczni! Tak, wieczni, bo coś do licha musi być sprawdzalne, pewne, albowiem katolicyzm runął już dawno na pysk. W nieco miękkim lądowaniu, bo na moherowe berety, ale jednak
Zaś egzotyka wierzeń chłopców - saibabowców, a także wszelkiej maści buddystów, hinduistów, w tym i w swoim czasie bardzo modnych krisznowców, to nowa jutrzenka i nadzieja dla wielu zdezorientowanych i zagubionych wskutek gwałtownych i intensywnych przemian na przełomie XX i XXI wieku; a zwłaszcza dla tych wybitnie wrażliwych.

A teraz? A teraz Albert potrzebuje mnóstwo „paliwa”, by: po pierwsze nie umarł nam znowu, a po drugie, by wreszcie jak niegdyś ponownie tryskał energią i twórczymi pomysłami. I jak jeszcze niedawno, czuł znowu inne wymiary poza tym trzecim
Bo, że jest artystą szczególnej miary, tudzież sięgającym po ezoteryczne treści, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Znakomicie pisze, maluje, a raczej pisał, malował


- No, właśnie, wyobraź sobie, że po ponad dwudziestu latach zacząłem jeść mięso! Z konieczności, albowiem nie mam żadnego wyboru. Rozumiesz, żadnego wyboru! Chyba, że sczeznę w tej Kościerzynie jak bury bezdomny pies i nikt z moich bliskich nie zdąży nawet zauważyć, kiedy się to stanie – śmiał się Albercik śmiechem skrywającym rezygnację. Słuchawka telefoniczna jest w stanie więcej znieść w przeciwieństwie do spotkania tete a’ tete


Zdaje się, że dużo trudniej było mu przyznać się do tego faktu, nawet samemu przed sobą, aniżeli w walce o życie z powrotem wstąpić na drogę „grzechu”, z którego około ćwierć wieku tak intensywnie się oczyszczał.

- Wiesz
- powiedziałam pospiesznie przerywając mu wywód o tym jak czuł się tylko ciałem i nikim więcej przez te kilka ostatnich tragicznych miesięcy. I jak, co zadziwiło go nadzwyczaj, nie miał nawet sił, a i nawet tak jakoś siłą rzeczy zapomniał, co to jest tak zwana duchowość, medytacja
- to straszne, to okrutne! Jak można tak żyć na dłuższą metę? Jak ci ludzie wokół i to chyba w przeważającej części, to znoszą, tak się przecież w żaden sposób nie da! Rozumiesz mnie, tak się po prostu nie da! To największy z moich koszmarów...jaki kiedykolwiek przeżyłem – mówił zaperzony poddawszy się wyobraźni minionego i nie tak znowu odległego i w najczystszej bodaj formie, doświadczonego cierpienia.

- Widzisz, to się nazywa chyba trzeci wymiar, poczułeś niczym Siddhartha Siakjamuni, jak ci „oni” muszą żyć. I tak co dzień: do pracy, do domu, z domu do pracy; z ciałem, dla ciała, przez ciało i tylko od czasu do czasu z marzeniem, i to takim nieźle przyciętym, przeważnie jeszcze na komunistyczną miarę, a teraz, to już o miarę nawet trudno, bo niby wszystko jest, a tak naprawdę dla nich jedno wielkie nic, lub prawie nic. Tyle tylko, żeby zdechnąć ciut później, aniżeli... wcześniej.

I to właśnie ta nieuświadomiona i rozpaczliwa w swej najgłębszej istocie walka, powoduje iluzję życia, surogat jego niby nadzwyczajnego przeżywania. Taką iluzyjkę ważności, a nawet czasami rzeczywistego bycia potrzebnym..... Owszem, bywa raj dla "wybranych", ale to także tylko raj dla ciała...i jego zmysłów. Te wszystkie Bermudy, Kanary i inne tzw. szczęśliwe wyspy z palmami i ze schłodzonym sokiem pomarańczowo-marakujowym
. ale, co ja ci będę banały prawić, sam wiesz najlepiej! Zapomnieli bowiem już dawno, co znaczy: na początku było Słowo
.., i słowo ciałem się stało
.

- Taaa – zadumał się Albercik. Poczułam, a może tak mi się wydawało, że tak boleśnie dotknąć materialności li tylko i to przy jego poza astralnych i wysoce ambitnych aspiracjach i znowu być skazanym na jedzenie mięsa wiążącego go tym mocniej z gęstą materią, nie jest wcale przyjemnym, a w tym zwłaszcza odniesieniu, przerażającym wręcz uczuciem; zatem znowu pozwoliłam sobie na lekką i pospiesznie podaną bezczelność.

- A wiesz, czytałam kiedyś o spotkaniach Edwarda Meyera z Plejadianami (a może raczej z mieszkańcami Plejar) i oni dowodzą, że Ziemianie nie są absolutnie jeszcze gotowi na niejedzenie mięsa. Białko zwierzęce jest ludziom wciąż jeszcze niezbędne do normalnego ich funkcjonowania. I tu już jechałam po bandzie, jak by to określili obecni w czasie pokoleniowcy, choć porozrywanym na różne frakcje i kawałki, ale jednak wciąż obecnym:

- Jeśli brakuje w diecie Ziemianina mięsa – kontynuowałam uparcie- to zaburza się nasz krytycyzm, zwłaszcza względem siebie, czyli samokrytycyzm.

W tym miejscu szczególnie wyostrzyłam uwagę na odbiór; nie chciałam wszak urazić wieloletniego i wspaniałego przyjaciela. Ale Albercik, o dziwo milczał. I słuchał uważnie. Nie wiem, czy dlatego, że szanował jak zwykle moją, za wszelką cenę, chęć niesienia pomocy, co było przypadłością bardziej aniżeli zaletą, i o czym także doskonale wiedział. Czy dlatego, że jego straszliwa walka o życie przez tyle miesięcy, wyzwoliła tym większe jeszcze pokłady pokory? Chyba, że owo zachowanie było rzeczywiście wyrazem ostatecznej już rezygnacji.

Otóż – ciągnęłam nadto odważny i nie z tego świata wywód – tam, w ich układzie już nie zabijają zwierząt, a ci, którzy jeszcze mięso jeść muszą, mają odpowiednie technologie, by je produkować bez ich uśmiercania. - -- Zresztą, pomyśl – Indianie, Aborygeni, najbardziej cywilizowane duchowo społeczności, proszą każde zwierzę o możliwość upolowania i dziękują po tym jego duchowi za ten szczególny dar. Czy to czegoś nie dowodzi?

- Taa, to daje nieco do myślenia, ale sądzę, że to i tak indywidualna sprawa –odpowiedział w spokojnej zadumie.

- Też tak sądzę, bo jeśli ktoś już bujał w piątym co najmniej, albo i siódmym wymiarze, jak nasz kochany Albercik, to nie musi przyczyniać się do bestialskich praktyk współbratymców. – odpowiedziałam i po chwili znowu ciągnęłam, co najmniej kuriozalną "terapię": - a' propos Aborygenów i Australii, to akurat kilka dni temu oglądałam porażający reportaż. Otóż, wyobraź sobie, że naszą piękną Australię, szczyt marzeń niejednego Europejczyka pożerają
zgadnij kto?

-???

- Świnie, po prostu świnie, a teraz to już dzikie, takie z długim ryjem, i długą, czarną, paskudnie sztywną szczeciną!

- Ale jak to świnie pożerają Australię ?– Albercik lubił się śmiać z mojego celowego przesadyzmu, stosowanego zwłaszcza w sytuacjach nader poważnych i tragicznych wręcz.

- Ano, tak to! Widocznie, dość miały bycia ofiarą człowieka przez tysiące lat i oddają teraz pięknym za nadobne! Wiesz, w Australii nie było tego gatunku, to człowiek zawiózł tam świnie w celach konsumenckich; a te, raz i drugi wyrwały się z zagrody na wolność i po długich latach zdziczały i rozmnożyły się wbrew wyobrażeniom dumnego człowieka i to w nader niepokojącym tempie!

Wyobrażasz to sobie? Tysiące dzikich, szalonych świń biega po całej żyznej części Australii i zżera wszystko, co popadnie. Plony farmerów i nierzadko dorobek całego życia idzie w niwecz. I to nadspodziewanie szybko, a wręcz błyskawicznie! A jak wspomniałam, rozmnażają się niemal w geometrycznym postępie. Otóż, warchlak dwu, trzymiesięczny wydaje na świat około 10, 12 sztuk w jednym miocie. Czyli prosi się o wiele za szybko, tak to się chyba nazywa, choć go nikt o to nie prosi! Tak, właśnie, prosi się taki warchlak, choć go nikt o to nie prosi! Jesteś w stanie, to sobie wyobrazić?

Zakładane pułapki niewiele pomagają, odstrzeliwanie z helikopterów także nie jest łatwe, gdyż; po pierwsze, to zbyt wiele kosztuje, a po drugie, skąd wziąć tak wybornych strzelców, żeby je w biegu ustrzelić, a szybkie to to i sprawne jest, że nigdy nie przypuściłbyś, że aż tak! Istne czarne diablęta! Nadrabia, widać ta zaraza setki lat niewoli w ciasnym i ciemnym chlewie i to na dodatek przy niechlujnie, bo z reguły oblepionym starą i cuchnąca zazwyczaj strawą, korycie. A więc teraz hulaj dusza!

- No, ale dlaczego Australia? Taka piękna i spokojna? – Albercik nie mógł za nic pojąć przyczyn i samego zjawiska, które pomimo swej groteskowości widać wystarczająco niepokoiło jego wyobraźnię. Mówię o niepokoju, którego zapewne tym bardziej doświadcza człowiek chory, złożony niemocą.

- I do tego dewastowana jeszcze? – roześmiałam się z powodu niezwykłej powagi i przejęcia z jakim Albercik zaczął drążyć ów mało wybredny, ale za to jakże osobliwy i pikantny temat.

- Ano dlatego, że musiała się wreszcie zadziać ta świńska sprawiedliwość – odpaliłam bez namysłu, niejako sama sobie odpowiadając, a raczej przypuszczalnej myśli mojego przyjaciela.

- Jak to świńska sprawiedliwość? – Albercik zupełnie zapomniał o swojej przymusowej i nie wegetariańskiej diecie.

- A Ty myślisz, że w dużym stopniu urojonej przez nas i cudownej Australii, to same święte, a przynajmniej porządne i cywilizowane jak mało gdzie, istoty mieszkają? Zapytaj o to Aborygenów. Albo też Indian. Wróć do historii zasiedlenia. Przecież, jak wiesz, był to kontynent karny, podobnie jak na początku Ameryka Północna, gdzie wywożono przestępców i to tych najgorszych, celem odizolowania i ukarania. Tak, tak, powiedziałyby teraz świnie, taka teraz nasza pasza, jak wasza karma! A wcale taka łaskawa, dla wszystkich ona nie jest.

W Ameryce, przy tak ogromnym, w porównaniu z Australią, zasiedleniu, te bydlęta, czyli ludzie, sami się nawzajem wyniszczają, wciąż zabijają, ustawicznie wymierzając sobie "sprawiedliwość". Wszak, to właśnie w Stanach jest największa na świecie przestępczość. Czyż nie?

Zatem w Australii, za porządki wzięły się świnie, ot, co! Ktoś w końcu musiał, skoro człowiek od człowieka tak bardzo oddalony jest
w każdym razie więcej, aniżeli na wyciągniecie lufy czy też lotu kuli


I jakoś wszechwładni, pseudo rdzenni Amerykanie, a tak naprawdę z dawien dawna ekspansywni Germanie, ten „Sędzia” i „Wyzwoliciel” narodów, który ma na swoim sumieniu najwięcej zbrodni, nie mają sposobu na rozwiązanie problemu swoich dawnych braci w języku i pochodzeniu. Bowiem, na strach i najnowsze technologie w dziedzinie broni świnia się raczej nie nabierze, w końcu świnia, to nie Bin Laden, więc nadal ryje, jak zapewne ryła już wieki temu gdzieś w Europie, czy Ameryce, dopóki nie wygryzł i nie „zagryzł”, a raczej nie pogryzł ją człowiek.

Cóż więc, role się odwróciły
a czy w skali karmy ma znaczenie, gdzie się ona rozlicza? Po prostu przyszła kryska na Matyska, o czym chyba tylko jedna świnia wie
?

- I nie wiem, jak Ty Albercik, ale ja już od lat w swoim menu unikam tej najinteligentniejszej ponoć z bestii, to jest świni, a zresztą taki Żyd, ta najinteligentniejsza bestia wśród ludzi, też to skądsiś jednak wie i także świni od zawsze już, nie tyka
Widać, ten coraz bardziej wątpliwy w swej ostatecznej ponoć boskości, Jahwe, swoje wiedział... Więc, póki co, zjadam te głupiutkie kury i kaczki, a czasem głupie jak gąski, gęsi. Czy też indyki. I to nie za często....Wiesz, tak na wszelki wypadek
Cóż, w związku z tym nie mogę mieć specjalnych pretensji co do swojego rozumu, ale jakoś tam jeszcze żyję


Ano
strzeżonego, pan Bóg strzeże
. - zadumał się Albert.

- Że niby co, Albercik ? – wybuchnęliśmy śmiechem jednocześnie, choć prawdę mówiąc, ta świńska sprawiedliwość radości w nas raczej nie wzbudzała
i nie daj Boże, jak się za to jeszcze kury, kaczki, gęsi i indyki wezmą
Być może, nie będzie to spektakularne na miarę „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, ale kto wie, kto wie





napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » wtorek 16 kwie 2013, 01:11

Poprawiłem moją opowieść, gdyż była zbyt "świeża" jeszcze! 8-)
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » środa 17 kwie 2013, 16:25

Opowieść (cmentarna I)




Miałam wówczas 18 lat. Czyli byłam już wystarczająco dorosła, by wolno mi było wreszcie samej, ot tak sobie bo bez żadnego powodu pojechać do koleżanki, mieszkającej zaledwie kilka kilometrów od mojego miasteczka.

Oczywiście, po wypełnieniu wszystkich przynależnych mi obowiązków, to jest po dokładnym wyszorowaniu drewnianych i obszernych, bo poniemieckich jeszcze podłóg wraz z wielkimi schodami, posadzkami, i wreszcie chodnikiem na podwórku ( co, nie wiem dlaczego, ale sprawiało mi szczególną radość); następnie ugotowaniu nowalijkowego obiadu, nakarmieniu braci i wreszcie kurcząt oraz kacząt pokrzywą z jajkiem i płatkami owsianymi.

Tak, z jajkiem i płatkami owsianymi
Ależ im wówczas zazdrościłam, tym pisklakom tego pokarmu i cichcem podbierałam ugotowane żółtka zwłaszcza (niecałe oczywiście); bo pisklęta miały je codziennie
Natomiast resztę jajek z kurnika trzeba było zanieść do sklepu, a tam sklepowa (nie ekspedientka, tylko sklepowa właśnie) prześwietlała je specjalną żarówką czy nie zbuki i zamieniała na cukier, lub mąkę. Ojej, co za marnotrawstwo, myślałam w cichej goryczy, której nie był w stanie osłodzić chleb polany wodą, z rzadka śmietaną i posypany białym, bo buraczanym cukrem.

No więc, wyrwałam się wreszcie od kurczątko-kaczątek, oraz podłóg szorowanych ryżową szczotką na długim kiju, niedzielnych rosołów i zup pomidorowo, grochowo-warzywnych podawanych najczęściej z ruskimi pierogami, czy też plackami ziemniaczanym, bądź racuchami; czyli, inaczej mówiąc, za granicę mojej codzienności i niezbędnej rodzinie przynależności.

Pociągiem oczywiście, najbardziej wówczas powszechnym środkiem lokomocji. Taką ciuchcią codzienną druhcią z drewnianym ławkami. A że było wówczas tych pociągów, nawet takich do nikąd, sporo, to można było naprawdę wsiąść do pociągu byle jakiego
skoro podróżowało się za grosze (zwłaszcza jeśli się miało szkolny, a właściwie już prawie studencki bilet)
Upojona więc wolnością oraz widokami ze wzgórza na którym mieszkałam, ruszyłam w dorosłość. A przepustka do niej miała na imię Józia. Koleżanka ze szkoły podstawowej z radością odnaleziona w szkole średniej, w większym jeszcze mieście od naszego miasteczka z lat podstawówki.

A że liceum nasze miało wybitnie humanitarny charakter, więc dostatecznie nakarmione szlachetnymi ideałami miałyśmy mnóstwo do przetrawienia i w naszym jakże naiwnym pojęciu, do urzeczywistnienia.
Tak więc z Józią można było godzinami zatapiać się w marzeniach jak uzdrowić chore społeczeństwo (w ścisłym znaczeniu tego słowa też, jako że byłyśmy absolwentkami szkoły medycznej, a dostać się tam wtedy można było tylko z konkursu, czyli glejt otrzymywali najlepsi z najlepszych, a i tak kończyła zaledwie garstka, więc czułyśmy się wybitnie zobligowane i obciążone szczególną misją!); wreszcie w nostalgii za tym, co wyraźnie zaczynałyśmy odczuwać, że przeminęło i że złotą, durną i chmurną młodość mamy praktycznie już poza sobą


W jakiś też sposób pociągał nas swoisty masochizm niespełnionych młodzieńczych, platonicznych miłości. Zatapianie się więc w zwierzeniach dotyczących tej materii należało do najsłodszych, oczywiście poza rozważaniami dotyczącymi istoty kondycji ludzkiej. Jeśli takie pełne pretensji na dorosłość małosolniczkowe tzn.: małomiasteczkowe pannice i do tego jeszcze chronione szczytnymi hasłami tak gęsto wplatanymi w ich wątłą robotniczo – chłopską i powojenną egzystencję, by się przypadkiem nie mogły wydostać spoza przęsełek żelaznej kurtyny; cokolwiek mogły wiedzieć naprawdę i dostatecznie zrozumieć.

A pomimo to, myślałyśmy, że rozumiemy tak wiele, że wszystko takie jasne choć nie do końca zrozumiałe; ale jednak takie jakieś oczywiste jak białe podkolanówki na Wielkanoc i potem kwiatem jabłoni obsypane i zroszone kapuśniaczkiem, choć obowiązkowe, ale jednak święto 1 –go Maja i wreszcie upalny, pachnący lipowym miodem 22 lipca, czyli najbardziej pompatyczne ze świąt, tj. święto Odrodzenia. Tak tak, święto Odrodzonej bo w końcu z takim trudem wyrwanej Hitlerowi, Polski.

Niemniej podówczas i w między czasach ”religijno-religijnych” ubierałyśmy się na czarno, bo jakoś licowało to z naszym wybujale romantycznym, a raczej głęboko postmodernistycznym i pełnym niezgody na zastane, nastrojem. I z niekłamaną wręcz lubością upajałyśmy się tym stanem aż do bólu odrębności, a może nawet iluzji lepszości od tego całego zafrasowanego ale i wspaniałego zarazem świata; no bo świetnie poorganizowanego w kombinaty, huty, (i podobno) dymiącymi sukcesami i nadwyżkami fabryki, pegeery, kołchozy i wreszcie przyjazne ponad miarę wszelkiej maści kółka i ośrodki kultury z wczasowymi włącznie. Iście, pariadok, niby w szwajcarskim zegarku.

Pewnie, niezawodnie, i bezpiecznie
otóż, właśnie: tak już na zawsze i ostatecznie?

A zatem, by jeszcze tym bardziej podkreślić stan naszego ducha wyzwolonego choćby samym już tylko marzeniem, czy też kapryśnym rojeniem, chodziłyśmy na bardzo długie spacery, gdzie wśród rozległych łanów zbóż przyzywały nas czerwienią i życiem zaczepne maki, niebieskością kojące chabry; gdzie wreszcie kusiły jaskrawe żółcią kaczeńce, oraz figlarnie powykręcane i szafirem głębokim poprzetykane kąkole
A ptaki bezustannie i na przemian z owadami nadawały ton letniej spiekocie. Ich brzmienie, śpiewy, oraz wszelkie inne trele dodawały lekkości spowitym żarem polom, wzgórzom i dolinom, a także przyległym sosnowym i głównie dębowo-brzeźnym lasom


I nic nie było w stanie wyrwać nas z tego młodzieńczo -opętańczego egocentryzmu.

Zatopione w senności letniego upału, otulone szemraniem pobliskich strumyków i niewielkiej rzeczki, miasteczko, które od czasu do czasu wyłaniało się z zielonej kotliny krzykiem bawiących się dzieci, także nie miało żadnej sprawczej mocy. Tak więc monotonią zdarzeń, lub też nic nie dziania tym mocniej kołysało do najprzeróżniejszych i jak się nam wydawało, niesamowitych rozważań. Jedynie przewalające się z niechęcią, bo wzbudzane od czasu do czasu lekkim zefirkiem białe obłoki, podobne do dziewic, co to niegdyś z kijankami nad rzeką bieliły krajobraz i rozdźwięczały beztroskim śmiechem wiejsko-sielską przestrzeń; a więc te zawieszone wysoko na nieskazitelnym niebiesko-szafirowym niebie, niczym lniane panny, pierzatki, przypominały, gdzie się znajdujemy. I że się w ogóle gdzieś znajdujemy. Ale cóż, emocje, choć dostatecznie wysublimowane potrzebą szlachetnego służenia światu, potrzebowały specjalnej oprawy.

Na szczęście pejzaż urozmaicony falistością i różnorodnością barw i zapachów nie zawiódł naszych oczekiwań; nic bowiem nie stanowiło lepszej scenerii od cmentarza znajdującego się na wzgórzu pomiędzy miasteczkiem a wioską z której pochodziła Józia. Miejsce ostatniej wędrówki wyniośle królujące nad wtuloną i przycupniętą pomiędzy wiekowymi drzewami osadą, znajdowało się dokładnie w połowie odległości pomiędzy naszymi miejscowościami. A więc najsprawiedliwsze miejsce pod każdym względem. Zatem przeważnie tam udawałyśmy się, by snuć nasze niezwyczajne gawędy, co też stało się już niemal wspólnym rytuałem...


by potem w serdecznym nasyceniu wzajemnym zrozumieniem, jak nam się wówczas wydawało, rozstać się i jak zwykle pieszo już wrócić do swoich domów.

Ów schemat powtarzałyśmy z dziwną pieczołowitością i zarazem radosną pożądliwością wynikłą z wykradania tych rzadkich chwil z bardzo, ale to bardzo prowincjonalnej powszedniości. No, a poza tym, któż nas mógł pojąć i ogarnąć czupurność połączoną z rozmemłaniem i użalaniem się wzajemnymi nad sobą i światem?

Pewnego jednak razu, wszystko potoczyło się nieco inaczej
Widocznie naszemu cnotliwo-panieńskiemu sentymentalizmowi czegoś zabrakło. Niemal dwa miesiące nieokiełznanego, i jak wspomniałam, rozmemłanego idealizmu, to o wiele za dużo! A raczej o wiele za mało
. Należało zatem czym prędzej, to jest nim skończą się wakacje, udoskonalić scenariusz, a także wypełnić grozą godnej głęboko romantycznej przygody, otaczającą scenerię. Czyli wpleść przede wszystkim w to swoją odwagę licującą z literackimi, czy też filmowymi, co najmniej, bohaterami, konkretnie wyrażoną i pozwalającą sprawdzić własną wytrzymałość, a zatem i moc jako probierz urzeczywistnienia tych wszystkich mrzonek i bardzo szlachetnych, bądź co bądź, zamiarów...


A że, jak to mówią: Los zazwyczaj chętnie pomaga zdeterminowanym, pełnych czystej intencji marzycielom, (co dla niektórych bywa potem prześladującym do bólu przekleństwem
) ; zatem okazja nadarzyła się sama. Otóż, pewnego popołudnia tak się zagadałyśmy, tym razem w Józinym domku z ogródkiem, że nie wiedzieć kiedy zeszło nam do późnego wieczora. Zostało mi jedynie wrócić do domu pociągiem, gdzie na pewno czekali już na mnie zaniepokojeni rodzice. Ale co tam, przecież zawsze byłam tak nieskazitelnie subordynowana, bo bezwzględnie podległa rodzicielskiej woli....jako że okoliczności dziejowe, a zatem i sytuacja rodzinna wymuszały pełną zrozumienia i odpowiedzialności postawę...

a jednak pomimo to, i w imię wyższych jeszcze racji, ba!


postanowiłam wracać do domu pieszo i to okrężną drogą, tą właśnie przylegającą bezpośrednio do cmentarza. Jasne, że specjalnie akurat tamtędy, no bo jakże inaczej? Przy tym jak na zawołanie i moje specjalne życzenie rozgwieżdżone niebo pokryły potężne, zwaliste i niemal zupełnie nieprzeniknione chmury. Zamilkły też puszczyki w pobliskim lesie, a mnie przeszył lekki dreszcz niespodziewanego chłodu, kiedy to wreszcie udało mi się dotrzeć na cmentarne wzgórze spowite wystarczającą grozą i nagle poderwanym wiatrem. Przewalające się z nagła i kłębiące się w czerni i nocnej szarości chmury, z którymi księżyc z uporem toczył nierówną walkę, były wystarczająco złowieszcze, podobnie jak wiatr, tak jakby sam diabeł widłami mieszał zawzięcie wykorzystując nieobecność żywych i przytomnych.

Właśnie zbliżała się północ, gdy zdążałam

do cmentarnej bramy. Oczywiście, na głęboko wziętym i potem na długo zatrzymanym, oddechu



no, a bo to mało nasłuchałam się w dzieciństwie i nie tylko w dzieciństwie, opowieści o duchach? I duszącej podczas snu zmorze, o ludziach, co to diabła we wsi mieli i wielkim czarnym psie, w którego ów się przemieniał i strzegł takiego z wyboru, piekielnika. O rzucaniu uroków wreszcie, o błędzie, który się czepiał człowieka i konia najczęściej w lesie, że ten nie mógł pomimo największych wysiłków do domu trafić? A zimą, to taki na śmierć wziął i zamarzł, choć dom jak się potem okazało był tuż, tuż
Czy też o tych zwodniczych bardzo piekielnych ognikach na mokradłach, co tak przywoływały, tak przywoływały i wciągały człowieka w bagienną otchłań; albo też o tym jak to się ten diabeł, czyli licho wie jakie zło po stodole co noc tłukło tak intensywnie, że księdza, by odczynił owe złe wzywać trzeba było...?


i pewnie właśnie wtedy, w obliczu mglistej, acz wystarczająco dojmującej aury wspomnień, zrobiło mi się nieswojo i tak jakoś dziwnie
Przeszły mnie więc lekkie ciarki niepokoju, ale jednocześnie tym bardziej sprowokowały, by podejść pod samą bramę cmentarza, miast iść dalej do domu, no i zmierzyć się ze sobą i tam wejść. Bo za dnia, cóż to za wyczyn? Zdać taką próbę nocą i w samotności, to by dopiero było!

Pogrążona więc w dreszczu wahań i ambicji usłyszałam znienacka jakiś dźwięk.

Był to, jak się okazało, chrzęst zbliżającego się roweru. Odwaga odwagą, próba próbą, ale tak jakoś raźniej zrobiło mi się na sercu. Odwróciłam się zatem spokojnie w prawo, czyli dokładnie w kierunku zbliżającego się roweru, następnie stanęłam na wprost, gdy ten przejeżdżał akurat obok mnie, no a potem według szkolnej i harcerskiej musztry znowu bardzo precyzyjnie i nad wyraz spokojnie wykonałam zwrot w lewo próbując przeniknąć ciemność i zobaczyć, kto też o tak późnej porze miast spać, niczym Marek po piekle, tłucze się po nocy rowerem? Następnie z niemałym trudem wpatrywałam się w plecy przejeżdżającego osobnika próbując ustalić jego tożsamość.

Ach, to pewnie kolejarz jakiś wraca właśnie ze zmiany do domu, albo jedzie do pracy
no tak! – pomyślałam uspokojona.

Wtem, ów domniemany przeze mnie kolejarz, a w każdym razie rowerzysta, jak nie skoczy na tym swoim siodełku i jak nie zacznie wrzeszczeć nieludzkim głosem. Przy tym tak mocno nacisnął na pedały i wyskoczył niczym na koniu jeszcze bardziej w górę... i hajda! I to tak szybko, że już za chwilę nie było widać zarysu jego zwalistej sylwetki, ani roweru, ale za to wciąż jeszcze słychać było przeraźliwie tubalny wrzask pełen jezusów i maryi i bóg wie jeszcze czego !

I dopiero wtedy popatrzyłam na siebie zdziwiona bardzo i uświadomiłam sobie, że względu na skwar jaki bywa zazwyczaj przed burzą, wyjątkowo zamiast na czarno, ubrałam się w ten dzień w piękna białą, od pasa bardzo rozłożystą, bo w amerykańskim stylu, suknię. Suknię, która wyjątkowo intensywnie odcinała się od groźnej cmentarno-przedburzowej scenerii. Niemniej, stałam tak wciąż nadzwyczaj zaskoczona i zdumiona i za nic nie mogłam pojąć, co się też tak naprawdę wydarzyło? Dlaczego ów mężczyzna tak krzyczał
Dorosły, stary chłop? I dlaczego, aż tak?

Następnie zupełnie spokojna, miarowym krokiem ruszyłam w kierunku odległego domu, który znajdował się na przeciwległym wzgórzu poza moim, na co dzień bardzo spokojnym miasteczkiem.

Od nieudanej, niestety próby zmierzenia się z najbardziej, jak sądziłam wówczas mroczną stroną rzeczywistości, minęło kilka dni, kiedy to jedna z moich serdecznych koleżanek opowiedziała mi niesamowitą historię o tym, jakoby na naszym cmentarzu straszy, bowiem pojawia się tam duch białej kobiety, czy też nawet damy. I to nie są żadne bajki czy też wymysły, gdyż jej ojciec kolejarz jadąc na nocną zmianę, sam widział tego strasznego ducha około północy przy cmentarnej bramie i o mało nie umarł ze strachu na zawał...

Nnno, tak
wszystkiemu winna ta biała suknia...! Niemniej od tamtej pory szerokim łukiem omijam wszelkie cmentarze.


.
napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » środa 24 kwie 2013, 11:20

Opowieść (cmentarna II)


Miałem wówczas około dwudziestu lat. Był akurat tak zwany, dzień zaduszny; jak co roku nieco przychmurzony, przyprawiony kapuśniakiem, oraz odrobiną słońca. Lubiłem ten listopadowy dzień szczególnie, podobnie jak chyba każdy z mieszkańców naszego mikroświata. Była to bowiem, jedna z tych nielicznych okazji, by wyjść z domu i znaleźć się wreszcie wśród znajomych, kolegów, przyjaciół i
.. ano, bo w kościele trzeba było z godną i przynależną miejscu powagą trzymać się prosto i stać przeważnie na końcu, gdzieś pod chórem, bądź w przedsionku z kadzielnicą; niewiele więc można było dostrzec z tej pozycji, a dziewczęta (!) stały przeważnie na przedzie, bliżej ołtarza; zwłaszcza ta jedna, z długimi, lśniącymi warkoczami


Letnie mecze na naszym boisku poszły już w niepamięć, remiza zamknięta, bo się znowu chłopaki pobili i nie było gdzie się spotykać. Kino? Okazało się nierentowne, ostatni seans skończył się na „Krzyżakach”, jeśli dobrze pamiętam
A w miejscu jedynej kawiarni, w której co tydzień mieliśmy fajfy, a latem nawet codziennie przy naszym rodzimym zespole a'la Niebiesko Czarni, zrobili następne biura gminne, tak się bowiem ta biurokracja rozrastać wtedy już poczęła
Z kolei na rynku o tej porze za zimno


Takie więc Boże Ciało, Zielone Świątki, czy też Święto Zmarłych, to była dopiero frajda! O i, zapomniałem jeszcze dodać, pogrzeby, oczywiście, że pogrzeby także! A były one z reguły bardzo uroczyste i na szczęście wystarczająco tłumne, by się przykleić stosownie a przy tym w miarę anonimowo, zwłaszcza jeśli zmarły był niemal stuletnim odchodzącym i niewiele mającym wspólnego z nami młodymi, a zwłaszcza z budzącą się w nas jurnością. Tak więc, kto był zajęty rozpaczaniem, ten był
jednakże każdego uderzał w same niemal trzewia ten najgorszy z momentów z całej tej smutnej i iście żałosnej maskarady, a mianowicie rytmiczne i głuche i tym samym tym bardziej dojmujące uderzanie żółtego piasku w nieme i na wieki wieków amen, zamknięte już wieko trumny
a następnie rozpaczliwe zawodzenia, głównie wdów i sierot.


Święto Zmarłych
to czas najszczególniejszy do niby przypadkowych spotkań poza pogrzebami oczywiście. Uczniów ( uczennice, zwłaszcza!) na pewno na ów dzień wypuszczą z internatów do domu, gdyż z tymi wyjazdówkami różnie bywało
. jeśli kierownictwo internatu było surowsze, to w domu było się raz na miesiąc, nie więcej. Jednak Święto Zmarłych, to zupełnie co innego. Sprawa, jak nic pewna!

Niecierpliwe zaś oczekiwanie nadawało tym większy wymiar potencjalnie aranżowanym sytuacjom, które wedle życzenia, a raczej marzenia miały tę specjalną i dodatkową oprawę, gdyż mogły odbyć się w szczególnej scenerii; tj. pośród setek pod niebo rozjarzonych świec, oraz nieśmiało panoszącymi się pomiędzy grobami i przykulonymi w zadumie postaciami, w dostojnym milcząco-skwierczącym cieple i spokojnym jak nigdy żarze, rozlewającym się leniwie, ale za to jakże błogo, bo w opozycji do przenikliwie wilgotnego jesiennego chłodu, i to aż pod same niemal korony starych buków, dębów, postrzępionych tui, oraz zadumanych i posiwiałych, tak jakby z żalu po najbliższych, brzóz.

W takim oto nagrobnym skupieniu, pośród trzasku wosku i parafiny, wszelkie wymarzone, czy nadarzone spotkania uniewinniały się samorzutnie, i już a’ priori były usprawiedliwieniem, a zatem zatwierdzeniem biegu zdarzeń jako oczywistej konieczności połączonej ze szczęśliwym trafem, a więc omenem pieczętującym najsłodsze i wytęsknione oczekiwania, pełne rozkosznego niepokoju.

I nawet jeśli te spotkania były efektem knowania oraz wyrafinowanego, bo wynikłego z przemyślnych kombinacji zakochanego umysłu, albo umysłu jako zaradnego i sprytnego pośrednika najważniejszego ambasadora, tj. budzącego się serca; to samo już miejsce ewentualnego dokonania urzeczywistnienia młodzieńczych snów, sankcjonowało ów bieg zainicjowanych zdarzeń.

A cmentarzy w naszym maleńkim miasteczku było aż trzy. Jeden wielki, komunalny na wzgórzu, gdzie aktualnie chowano i wciąż chowa się zmarłych, ( cóż, za wykalkulowany, a przy tym jaki że przystępny, miast posępny i wyjątkowo łagodny dla świata emocji, eufemizm ! – cmentarz jako czasowa przechowalnia, brzmi trochę też jak wypożyczalnia ubrań, garniturów – umysł widać tak intensywnie wzbrania się przed wszystkim, co ostatecznie nieuniknione i definitywnie zamknięte, podobnie jak wielo trumny, ale w to, widać i tak nikt do końca nie wierzy!);



oraz dwa jeszcze cmentarze w centrum miasteczka, czego do dzisiaj nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego w samym centrum? Czyżby, aż tak namacalne obcowanie z duchami przeszłości miało być nieuświadomionym totemem, wiekuiście odnawialną ochroną, sprawiedliwym i rozumiejącym wszystko okiem przodków? Cichym przyzwoleniem na wiele, bo właśnie tutaj, nie gdzie indziej jest miejsce mojego, naszego spoczynku, a więc niejako gwarantu ziemi mojej, ziemi naszej; ale i niemym ostrzeżeniem, bo nieustającym memento mori?

Przypominam też sobie, że ten drugi cmentarz był taki "zaraz powojenny", ograniczony ulicami, podobnie jak stary poniemiecki, który prawie już całkiem zarósł gęstą i rozbujałą, bo przez nikogo nie kontrolowaną zielenią. Niczym nieograniczoną i wolną w swym rozrastaniu, wybujaniu, powijaniu się po okulałych, czasem zapadających się już pomnikach i grobach; w tym samotnym odosobnieniu i zapomnieniu, bo odkąd pamiętam, to nie palił się tam nigdy żaden znicz, a i nikt tam raczej nigdy nie zaglądał; nawet w t a k i, tj. świętozmarłowy dzień,

w którym to, do południa należało iść za miasto na ten cmentarz najważniejszy, główny. Tam też należało złożyć kwiaty, zapalić światełka i odwiedzić najbliższych, których na szczęście mieliśmy tam jeszcze zbyt mało, mimo że cmentarz obsługiwał okoliczne wsie


Najważniejsze jednak świętowanie odbywało się na tym powojennym, w centrum miasteczka. Miejsce było wyjątkowo piękne, gdyż nasza okolica tonęła w przebogatej i strojnej zieleni, ale jak wiadomo, o tej porze roku drzewa mieniły się złotem, brunatną purpurą ożywioną od czasu do czasu wiewiórczym susem, wreszcie odcieniami czerwieni i żółci, oraz wszelkich odcieni rdzawej rudości . Wciśnięty pomiędzy dostojne gatunki i barwne jesienne cienie, urokliwy cmentarzyk był miejscem spoczynku przeważnie naszych dziadów, repartyjantów, osadników z wyrwanej z powrotem Niemcowi, naszej, bo Piastowskiej jeszcze ziemi.

Tam też przychodziły dziewczęta. Niektóre z nich dbały o groby nieznane, na które mówiliśmy: ” grób nieznanego żołnierza”, gdyż wojna przetoczyła się przez naszą osadę z wielkim hukiem i niejednym pożarem. Rażące dziury architektoniczne wokół ryneczku, niczym odrażające ubytki w uzębieniu, mówiły same za siebie, a o pięknym klasycystycznym ratuszu, co to go russcy spalili i po którym nawet śladu nie zostało, opowiadali starzy Niemcy, których kilku zostało, i którzy się zupełnie zasymilowali i to tak, że kto dziś pamięta, że to Niemce byli? Gdyby nie nazwiska, które także zdają się być już całkiem nasze


No tak, ja tu o Wolffch i Millerach; a przecież tak naprawdę, to o mojej Warkoczance opowieść moją, wspomienną plotę. Otóż, moja Warkoczanka była jedną z córek osadników i tych dziewcząt, a może nawet tą jedyną, która z nadzwyczajnym oddaniem i pieczołowitością dbała o właśnie o te nieznane groby
zatem, i ja chodząc pomiędzy mogiłami, udając niezwykłe zainteresowanie ich smutnymi ”właścicielami”, a nie samą Warkoczanką, na głos odczytywałem tabliczki z nazwiskami, by zwrócić na siebie uwagę, a przy tym z nadzieją łypałem na czarnowłosą i czarnooką gazelę. W zasadzie była to jedna z niewielu możliwości, by ją w ogóle spotkać, bo też należała to tych, tak zwanych porządnych, bardzo dobrze wychowanych dziewcząt i do jeszcze tego prymusek. !. A jeszcze jak na złość nie mieszkała w samym miasteczku, tylko na jego obrzeżach i miała dużo obowiązków w domu, co już wówczas należało do rzadkości. No i jeszcze ten internat!

W naszej małej miejscowości, o dziwo, było wiele ślicznych, a w każdym razie ładnych dziewcząt; ale te gęste, długie włosy mojej Warkoczanki, oraz głęboko oliwkowa cera, niczym u Azy Kraszewskiego
, (można by powiedzieć również powiedzieć o niej Wirakoczanka gdyż przypominała, jeśli nie Cygankę, to na pewno już bohaterkę z „Winnetou” K. Maya.

Przy tym była taka odmienna, zdystansowana, z napiętą lecz spokojną uwagą obserwując, to co wokół niej
bez zbędnych komentarzy typowych dla egzaltowanych dziewczyńskich ochów i achów
. a jak się przy tym poruszała! Rzeczywiście jak gazela. Żadna tak nie potrafiła. Każdy jej ruch był dokończony, płynny, pełen lekkości, niespotykanej finezji, oraz wdzięku. I na dodatek jeszcze łączyła niezwyczajną pewność siebie z pokorą. Rzadka mieszanka! Widać też było wyraźnie, że prawdziwie wie czego chce, a jednocześnie tak niewinnie się rumieni


Rozmowy z nią o literaturze, muzyce, o życiu, należały do moich najpiękniejszych przeżyć. Nigdy też nie kryła się po stogach wraz z innymi dziewczętami, udającymi, że nie widzą goniących za nimi chłopaków. Nie przesiadywała też jak inne bezmyślnie na rynku...na zacienionych w parku ławkach
Za to czasem można ją było spotkać gdzieś na polanie z książką w ręku, z pełnym kubkiem malin, albo leśnych jeżyn... ano, bo z dwóch stron otulał miasteczko dobrotliwy las rozszczebiotany wiosną i latem wszelką ptasią świergotaniną oraz zawziętym pohukiwaniem i śpiewaniem, pamiętający spokój i beztroskę, nie tak znowu bardzo odległego przedwojnia.

Tak więc żyłem od spotkania do spotkania z nią, a każdy pretekst był dobry, zwłaszcza że takich cichych wielbicieli - rywali miałem wielu


a
. w ten oto pamiętny dzień na dużym cmentarzu widziałem ją zaledwie przez moment, gdyż w chwilę potem oddaliła się skrótem przez pola do domu. Łudziłem się więc, że po południu spotkam ją na tym drugim, bardziej odświętnym, na którym obowiązkowo był każdy, czy miał bliskich, czy też nie. Niestety, Wirakoczanki nie było
w końcu bardzo już głodny i przemoknięty zdradliwym kapuśniaczkiem, oraz w poczuciu ogromnego zawodu i niespełnienia, wróciłem do domu. Matka postawiła gorący rosół i królika w śmietanie na stół z psioczeniem, że tak późno, że znowu się szlajam, że przecież nie mamy jeszcze, na szczęście, co z namaszczeniem podkreśliła, swoich grobów tu na Zachodzie i dzięki Panu Bogu za to, itp...itd.


I już prawie bym się poddał, zwłaszcza, że akurat był czwartek i jak zwykle mieli emitować „Stawkę większą niż życie”. Trochę więc leniuchowania i jakoś przeżyję ten stracony dzień, a przy kapitanie Klossie, to może i nawet zapomnę; gdyby w sukurs nie przyszła mi akurat sąsiadka


Pani Róża, jak zwykle przyniosła na tacy gorące pączki, co zawsze robiła, gdy cokolwiek upiekła, a potem matka nosiła jej swoje wiktuały i dzięki temu mieliśmy niemałe kulinarne urozmaicenie; tym bardziej, że nasza sąsiadka przynosiła inne jeszcze wyborne smakołyki, ponieważ przed wojną była kucharką u samych Potockich, a jej mąż był nie byle kim, tylko pańskim stangretem.

Po Potockich zostały jej jedynie piękne, pełne tęsknoty za minionym luksusem i świetnością wspomnienia, a także...meble, naczynia, oraz inne niezwykłe bibeloty. Stąd mieszkanie naszej pani Róży mieniło się arystokratyczną co najmniej, pretensją. Było tam, niczym w muzeum, Tak to wtedy odbieraliśmy. Lubiłem więc zaglądać do niej czasem; tam bowiem było mi o wiele łatwiej wędrować wraz z Sienkiewiczem, wspomnianym Kraszewskim, oraz innymi mistrzami wyobraźni, po różnych epokach historycznych. A przy tym pani Róża opowiadała, opowiadała przeróżne przedwojenne historie rodem z ziemi lwowskiej i pańskiego dworu
.


Tym razem jednak weszła dość zgnębiona i skarżąca się na reumatyczny, czy też zwyrodnieniowy ból i to tak bardzo dotkliwy, że ograniczało to jej nawet chodzenie na każdą mszę(!), po której kobiety zbierały się pod kościelną bramą i wtedy to dopiero zaczynał się przegląd całego tygodnia! Kto z kim i dlaczego, kto umarł, kto i z kogo się urodził. I do kogo naprawdę podobny. A czy chrzczony, czy partyjny pomiot? Nie było naówczas lepszej wylęgarni wszelkich informacji, czy też pomysłów na cudze życia i
przynależności.

Poza tym wszystkim, pani Róża była dostojna, miła i nad wyraz uczynna. Lubiła jednak być wciąż, jak to mówiła: na bieżąco. Dzięki moim lekturom, które zachłannie pochłaniałem, w jej opinii, byłem tym niezwykłym łącznikiem z pełną kindersztuby i jaśnie panieńskiego blasku, przeszłością. Patrząc na wyposażenie z pałacowych resztek, staraliśmy się usłyszeć oddech, radość i niepokój, oraz troskę dnia codziennego zamkniętych w słojach i lakierach tak cennych i pięknych mebli, ich rzeczywistych właścicieli. Usłyszeć radosne echa zabawy pałacowych dzieci, i
nad wyraz czujne, ale też ciche i lekkie niczym taniec, kroki, dyskretnie przemykającej służby, w której poczet pani Róża się akurat zaliczała i tym samym ożywiała opowieścią każdy z posiadanych przedmiotów, które traktowała z nabożną czcią, a zatem i dbałością. Tak więc byliśmy tym szczególniej do niej przywiązani, jak do członka rodziny, zwłaszcza że pani Róża była wdową. Jej jedyny syn gdzieś we Wrocławiu robił karierę, zatem mnie, jako najstarszemu z rodzeństwa, pani Róża powierzyła zadanie udania się na cmentarz i zapalenia na grobie jej zmarłego męża kilku zniczy i złożenia kwiatów.

Jakże byłem wówczas wdzięczny losowi za to nadzwyczajne wyróżnienie. Oczywiście natychmiast wstąpiła we mnie niesamowita energia równoznaczna z nadzieją, którą właśnie utraciłem.

A przecież Warkoczanka pojawiała się czasem w najmniej spodziewanych momentach. Jak to ona, wymykała się wszelkim schematom, choć nie normom moralnym. Na przykład pojawiała się z rzadka na fajfie; z reguły przychodziła później niż inni, by potem nagle zniknąć, niczym Kopciuszek ... Nikt też tak nie tańczył jak ona! I co zdumiewające, najbardziej lubiła tańczyć sama. Gdy tylko ktoś próbował ją zawłaszczyć, ta natychmiast stanowczo, choć przy tym z dozą wdzięcznej nieśmiałości, wymykała się z natrętnych chłopięcych ramion. A raczej, tańcząc dalej, sprytnie się; tak, by nie zranić uczuć nachalnego chłopaka, wywijała i to z taką niesamowitą gracją i lekkością, nieświadomie podsycając żądzę oblegających wielbicieli.

Wracając jednak do mojej opowieści; otóż, pełen nadziei i animuszu, mimo kapryśnego i zwijającego się powoli ku wieczorowi nieba, wyruszyłem na cmentarz, bo nie powiem, że na podbój, w każdym bądź razie nie mojej gazeli, no bo jakże tak? Nie ta kategoria i nie ta klasa!

Idę zatem radosny, rozglądam się, a mojej Warkoczanki jak nie widać, tak nie widać
Na cmentarzu pozostało zaledwie kilka osób, a po ich twarzach tym wyraźniej i tak jakby radośniej pełgały światła zniczy i świec. Nim zapaliłem te od pani Róży, położyłem chryzantemy i zwyczajowo zmówiłem w najbardziej pospiesznym pośpiechu zdrowaśki, o które tak prosiła; zostałem na cmentarzu, a przynajmniej miałem takie wrażenie, zupełnie sam


Większość świateł już powoli gasła, a te pozostałe wbijały się chybotliwym blaskiem w już prawie wieczorną mgłę. Zapadający zmierzch koił bolesne wspominki i żale za bliskimi, a płomienie dopalających się świec, oraz wieńce i bukiety kwiatów, niczym pojedyncze kołderki, chroniły ciepłem pozostawione znowu na cały rok mogiły, oraz ich milczących właścicieli. Było tak uroczyście pięknie i spokojnie... Zamyśliłem się, wspominając dziewczynę moich marzeń, gdy wtem na wprost, nieco powyżej mnie, bo na lekkim wzgórzu, zauważyłem coś jakby szeroki gest w moim kierunku
Podszedłem nieco bliżej i widzę coraz wyraźniej, że ktoś macha do mnie ręką. Czyżby to jednak ona, no ale przecież już chyba nikogo nie było, poza tym to zupełnie nie w jej stylu, tak zaczepiać
Trudno jednak przez narastającą coraz bardziej mgłę dopatrzeć się wyraźnej sylwetki. Niemniej, idę powoli przed siebie potykając się o wykroty konarów, zapatrzony w ten nieoczekiwany i taki jakiś majestatyczny gest, który z takim jednostajnym wręcz uporem mnie do siebie przyzywa.

Wytrzeszczam więc coraz bardziej zdziwiony, swoje oczy, by zobaczyć wreszcie, kto to? Jednakże, nic dokładnie nie mogę zobaczyć; niemniej tam, w oddali, ktoś mnie wciąż woła i woła
Czemu jednak tylko gestem? Dlaczego nie zawoła po imieniu, czy też nazwisku, przecież wokół taka dojmująca cisza, że słychać jedynie syczenie gasnących świec i skwierczenie dopalającego się wosku, oraz trzask każdej najmniejszej gałązki, którą nadepnąłem
?

Ale, co tam! Idę tak przed siebie, przecież nie będę się bał, no bo skoro mnie ktoś woła, to znaczy, że woła i już! Idę więc dalej, na to przyzywanie, zachęcanie i coraz bardziej przymilny, choć tak jakoś dziwnie milczący, ale i zarazem coraz bardziej natrętny gest. Ale skoro wzywa, więc idę, idę
i już mi nawet zimny pot po plecach zaczął, tak jakoś ni stąd, ni zowąd, spływać
!

Tak więc z uporem nie mniejszym od tego wołania, prę przed siebie, no bo dopiero będą się ze mnie śmiali, jak ucieknę; a zresztą, sam sobie w lustro też bym nie spojrzał.. Więc tak idę, a raczej już się chyba skradam do przodu,
i im ja tak bardziej do przodu chcę, to moje nogi tym bardziej do tyłu się cofają... i do tego jeszcze, takie się jakieś ciężkie zrobiły, jakby z ołowiu, czy waty.... A wokół żywego ducha, tylko ja i to wołanie


Lecz na odwrót było już zdecydowanie za późno!

Dziwne, dziwne było to wołanie, takie jakieś monotonnie jednostajne i namolne. No, bo przecież, ile tak ręką jednakowo można machać, machać i nic nie gadać
i wtedy to właśnie ciarki mnie wzięły i obeszły już na wskroś całego
A może to nie człowiek, tylko no
ten, duch?! Przecież człowiek, by tak nie wołał w milczeniu i do tego tak zawzięcie uparcie
?

No, ale duch, nie duch, idę, niech się dzieje
Podchodzę coraz bliżej tej wołającej ręki
i już prawie umarłem ze strachu, bo choć wciąż macha i macha do mnie, to typowej dla człowieka żywego sylwetki nie widzę. Już mi i ślina w gardle zupełnie zaschła, a poty zimne, to już mnie caluśkiego wzięły i oblały, ale odważnie podchodzę coraz bliżej




.a to wstążka biała tak się na krzyżu chybocze i jak chorągiewka na wietrze leciutko i przyzywająco łopoce.



Minęło już tyle lat, mnie nie ma już wśród żywych; umarłem przedwcześnie
z tęsknoty najbardziej; lecz wracam tu, czasem w snach mojej Warkoczanki, a czasem zwyczajnie w Święto Zmarłych, a nuż, choć nie z internatu, lecz z bardzo daleka zawita ta dziewczyna z moich marzeń, moja Wirakoczanka
. i spojrzy prosto na mój grób, gdzież być może wciąż chyboce się biała wstążka, tak jakby prosto z jej warkocza...
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » środa 24 kwie 2013, 11:45

Opowieść (cmentarna II)



Miałem wówczas około dwudziestu lat. Był akurat tak zwany, dzień zaduszny; jak co roku nieco przychmurzony, przyprawiony kapuśniakiem, oraz odrobiną słońca. Lubiłem ten listopadowy dzień szczególnie, podobnie jak chyba każdy z mieszkańców naszego mikroświata. Była to bowiem, jedna z tych nielicznych okazji, by wyjść z domu i znaleźć się wreszcie wśród znajomych, kolegów, przyjaciół i
.. ano, bo w kościele trzeba było z godną i przynależną miejscu powagą trzymać się prosto i stać przeważnie na końcu, gdzieś pod chórem, bądź w przedsionku z kadzielnicą; niewiele więc można było dostrzec z tej pozycji, a dziewczęta (!) stały przeważnie na przedzie, bliżej ołtarza; zwłaszcza ta jedna, z długimi, lśniącymi warkoczami


Letnie mecze na naszym boisku poszły już w niepamięć, remiza zamknięta, bo się znowu chłopaki pobili i nie było gdzie się spotykać. Kino? Okazało się nierentowne, ostatni seans skończył się na „Krzyżakach”, jeśli dobrze pamiętam
A w miejscu jedynej kawiarni, w której co tydzień mieliśmy fajfy, a latem nawet codziennie przy naszym rodzimym zespole a'la Niebiesko Czarni, zrobili następne biura gminne, tak się bowiem ta biurokracja rozrastać wtedy już poczęła
Z kolei na rynku o tej porze za zimno


Takie więc Boże Ciało, Zielone Świątki, czy też Święto Zmarłych, to była dopiero frajda! O i, zapomniałem jeszcze dodać, pogrzeby, oczywiście, że pogrzeby także! A były one z reguły bardzo uroczyste i na szczęście wystarczająco tłumne, by się przykleić stosownie a przy tym w miarę anonimowo, zwłaszcza jeśli zmarły był niemal stuletnim odchodzącym i niewiele mającym wspólnego z nami młodymi, a zwłaszcza z budzącą się w nas jurnością. Tak więc, kto był zajęty rozpaczaniem, ten był
jednakże każdego uderzał w same niemal trzewia ten najgorszy z momentów, z całej tej smutnej i iście żałosnej maskarady, a mianowicie rytmiczne i głuche i tym bardziej dojmujące uderzanie żółtego piasku w nieme i na wieki wieków amen, zamknięte już wieko trumny
a następnie rozpaczliwe zawodzenia, głównie wdów i sierot.


Święto Zmarłych
to czas najszczególniejszy do niby przypadkowych spotkań poza pogrzebami oczywiście. Uczniów ( uczennice, zwłaszcza!) na pewno na ów dzień wypuszczą z internatów do domu, gdyż z tymi wyjazdówkami różnie bywało
. jeśli kierownictwo internatu było surowsze, to w domu było się raz na miesiąc, nie więcej. Jednak Święto Zmarłych, to zupełnie co innego. Sprawa, jak nic pewna!

Niecierpliwe zaś oczekiwanie nadawało tym większy wymiar potencjalnie aranżowanym sytuacjom, które wedle życzenia, a raczej marzenia miały tę specjalną i dodatkową oprawę, gdyż mogły odbyć się w szczególnej scenerii; tj. pośród setek pod niebo rozjarzonych świec, oraz nieśmiało panoszącymi się pomiędzy grobami i przykulonymi w zadumie postaciami, w dostojnym milcząco-skwierczącym cieple i spokojnym jak nigdy żarze, rozlewającym się leniwie, ale za to jakże błogo, bo w opozycji do przenikliwie wilgotnego jesiennego chłodu, i to aż pod same niemal korony starych buków, dębów, postrzępionych tui, oraz zadumanych i posiwiałych, tak jakby z żalu po najbliższych, brzóz.

W takim oto nagrobnym skupieniu, pośród trzasku wosku i parafiny, wszelkie wymarzone, czy nadarzone spotkania uniewinniały się samorzutnie, i już a’ priori były usprawiedliwieniem, a zatem zatwierdzeniem biegu zdarzeń jako oczywistej konieczności połączonej ze szczęśliwym trafem, a więc omenem pieczętującym najsłodsze i wytęsknione oczekiwania, pełne rozkosznego niepokoju.

I nawet jeśli te spotkania były efektem knowania oraz wyrafinowanego, bo wynikłego z przemyślnych kombinacji zakochanego umysłu, albo umysłu jako zaradnego i sprytnego pośrednika najważniejszego ambasadora, tj. budzącego się serca; to samo już miejsce ewentualnego urzeczywistnienia młodzieńczych snów, sankcjonowało ów bieg zainicjowanych zdarzeń.

A cmentarzy w naszym maleńkim miasteczku było aż trzy. Jeden wielki, komunalny na wzgórzu, gdzie aktualnie chowano i wciąż chowa się zmarłych, ( cóż, za wykalkulowany, a przy tym jaki że przystępny, miast posępny i wyjątkowo łagodny dla świata emocji, eufemizm ! – cmentarz jako czasowa przechowalnia, brzmi trochę też jak wypożyczalnia ubrań, garniturów – umysł widać tak intensywnie wzbrania się przed wszystkim, co ostatecznie nieuniknione i definitywnie zamknięte, podobnie jak wielo trumny, ale w to, widać i tak nikt do końca nie wierzy!);



oraz dwa jeszcze cmentarze w centrum miasteczka, czego do dzisiaj nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego w samym centrum? Czyżby, aż tak namacalne obcowanie z duchami przeszłości miało być nieuświadomionym totemem, wiekuiście odnawialną ochroną, sprawiedliwym i rozumiejącym wszystko okiem przodków? Cichym przyzwoleniem na wiele, bo właśnie tutaj, nie gdzie indziej jest miejsce mojego, naszego spoczynku, a więc niejako gwarantu ziemi mojej, ziemi naszej; ale i niemym ostrzeżeniem, bo nieustającym memento mori?

Przypominam też sobie, że ten drugi cmentarz był taki "zaraz powojenny", ograniczony ulicami, podobnie jak stary poniemiecki, który prawie już całkiem zarósł gęstą i rozbujałą, bo przez nikogo nie kontrolowaną zielenią. Niczym nieograniczoną i wolną w swym rozrastaniu, wybujaniu, powijaniu się po okulałych, czasem zapadających się już pomnikach i grobach; w tym samotnym odosobnieniu i zapomnieniu, bo odkąd pamiętam, to nie palił się tam nigdy żaden znicz, a i nikt tam raczej nigdy nie zaglądał; nawet w t a k i, tj. świętozmarłowy dzień,

w którym to, do południa należało iść za miasto na ten cmentarz najważniejszy, główny. Tam też należało złożyć kwiaty, zapalić światełka i odwiedzić najbliższych, których na szczęście mieliśmy tam jeszcze zbyt mało, mimo że cmentarz obsługiwał okoliczne wsie


Najważniejsze jednak świętowanie odbywało się na tym powojennym, w centrum miasteczka. Miejsce było wyjątkowo piękne, gdyż nasza okolica tonęła w przebogatej i strojnej zieleni, ale jak wiadomo, o tej porze roku drzewa mieniły się złotem, brunatną purpurą ożywioną od czasu do czasu wiewiórczym susem, wreszcie odcieniami czerwieni i żółci, oraz wszelkich odcieni rdzawej rudości . Wciśnięty pomiędzy dostojne gatunki i barwne jesienne cienie, urokliwy cmentarzyk był miejscem spoczynku przeważnie naszych dziadów, repartyjantów, osadników z wyrwanej z powrotem Niemcowi, naszej, bo Piastowskiej jeszcze ziemi.

Tam też przychodziły dziewczęta. Niektóre z nich dbały o groby nieznane, na które mówiliśmy: ” grób nieznanego żołnierza”, gdyż wojna przetoczyła się przez naszą osadę z wielkim hukiem i niejednym pożarem. Rażące dziury architektoniczne wokół ryneczku, niczym odrażające ubytki w uzębieniu, mówiły same za siebie, a o pięknym klasycystycznym ratuszu, co to go russcy spalili i po którym nawet śladu nie zostało, opowiadali starzy Niemcy, których kilku zostało, i którzy się zupełnie zasymilowali i to tak, że kto dziś pamięta, że to Niemce byli? Gdyby nie nazwiska, które także zdają się być już całkiem nasze


No tak, ja tu o Wolffch i Millerach; a przecież tak naprawdę, to o mojej Warkoczance opowieść moją, wspomienną plotę. Otóż, moja Warkoczanka była jedną z córek osadników i tych dziewcząt, a może nawet tą jedyną, która z nadzwyczajnym oddaniem i pieczołowitością dbała o właśnie o te nieznane groby
zatem, i ja chodząc pomiędzy mogiłami, udając niezwykłe zainteresowanie ich smutnymi ”właścicielami”, a nie samą Warkoczanką, na głos odczytywałem tabliczki z nazwiskami, by zwrócić na siebie uwagę, a przy tym z nadzieją łypałem na czarnowłosą i czarnooką gazelę. W zasadzie była to jedna z niewielu możliwości, by ją w ogóle spotkać, bo też należała to tych, tak zwanych porządnych, bardzo dobrze wychowanych dziewcząt i do jeszcze tego prymusek. !. A jeszcze jak na złość nie mieszkała w samym miasteczku, tylko na jego obrzeżach i miała dużo obowiązków w domu, co już wówczas należało do rzadkości. No i jeszcze ten internat!

W naszej małej miejscowości, o dziwo, było wiele ślicznych, a w każdym razie ładnych dziewcząt; ale te gęste, długie włosy mojej Warkoczanki, oraz głęboko oliwkowa cera, niczym u Azy Kraszewskiego
, (można by powiedzieć również powiedzieć o niej Wirakoczanka gdyż przypominała, jeśli nie Cygankę, to na pewno już bohaterkę z „Winnetou” K. Maya.

Przy tym była taka odmienna, zdystansowana, z napiętą lecz spokojną uwagą obserwując, to co wokół niej
bez zbędnych komentarzy typowych dla egzaltowanych dziewczyńskich ochów i achów
. a jak się przy tym poruszała! Rzeczywiście jak gazela. Żadna tak nie potrafiła. Każdy jej ruch był dokończony, płynny, pełen lekkości, niespotykanej finezji, oraz wdzięku. I na dodatek jeszcze łączyła niezwyczajną pewność siebie z pokorą. Rzadka mieszanka! Widać też było wyraźnie, że prawdziwie wie czego chce, a jednocześnie tak niewinnie się rumieni


Rozmowy z nią o literaturze, muzyce, o życiu, należały do moich najpiękniejszych przeżyć. Nigdy też nie kryła się po stogach wraz z innymi dziewczętami, udającymi, że nie widzą goniących za nimi chłopaków. Nie przesiadywała też jak inne bezmyślnie na rynku...na zacienionych w parku ławkach
Za to czasem można ją było spotkać gdzieś na polanie z książką w ręku, z pełnym kubkiem malin, albo leśnych jeżyn... ano, bo z dwóch stron otulał miasteczko dobrotliwy las rozszczebiotany wiosną i latem wszelką ptasią świergotaniną oraz zawziętym pohukiwaniem i śpiewaniem, pamiętający spokój i beztroskę, nie tak znowu bardzo odległego przedwojnia.

Tak więc żyłem od spotkania do spotkania z nią, a każdy pretekst był dobry, zwłaszcza że takich cichych wielbicieli - rywali miałem wielu


a
. w ten oto pamiętny dzień na dużym cmentarzu widziałem ją zaledwie przez moment, gdyż w chwilę potem oddaliła się skrótem przez pola do domu. Łudziłem się więc, że po południu spotkam ją na tym drugim, bardziej odświętnym, na którym obowiązkowo był każdy, czy miał bliskich, czy też nie. Niestety, Wirakoczanki nie było
w końcu bardzo już głodny i przemoknięty zdradliwym kapuśniaczkiem, oraz w poczuciu ogromnego zawodu i niespełnienia, wróciłem do domu. Matka postawiła gorący rosół i królika w śmietanie na stół z psioczeniem, że tak późno, że znowu się szlajam, że przecież nie mamy jeszcze, na szczęście, co z namaszczeniem podkreśliła, swoich grobów tu na Zachodzie i dzięki Panu Bogu za to, itp...itd.


I już prawie bym się poddał, zwłaszcza, że akurat był czwartek i jak zwykle mieli emitować „Stawkę większą niż życie”. Trochę więc leniuchowania i jakoś przeżyję ten stracony dzień, a przy kapitanie Klossie, to może i nawet zapomnę; gdyby w sukurs nie przyszła mi akurat sąsiadka


Pani Róża, jak zwykle przyniosła na tacy gorące pączki, co zawsze robiła, gdy cokolwiek upiekła, a potem matka nosiła jej swoje wiktuały i dzięki temu mieliśmy niemałe kulinarne urozmaicenie; tym bardziej, że nasza sąsiadka przynosiła inne jeszcze wyborne smakołyki, ponieważ przed wojną była kucharką u samych Potockich, a jej mąż był nie byle kim, tylko pańskim stangretem.

Po Potockich zostały jej jedynie piękne, pełne tęsknoty za minionym luksusem i świetnością wspomnienia, a także...meble, naczynia, oraz inne niezwykłe bibeloty. Stąd mieszkanie naszej pani Róży mieniło się arystokratyczną co najmniej, pretensją. Było tam, niczym w muzeum, Tak to wtedy odbieraliśmy. Lubiłem więc zaglądać do niej czasem; tam bowiem było mi o wiele łatwiej wędrować wraz z Sienkiewiczem, wspomnianym Kraszewskim, oraz innymi mistrzami wyobraźni, po różnych epokach historycznych. A przy tym pani Róża opowiadała, opowiadała przeróżne przedwojenne historie rodem z ziemi lwowskiej i pańskiego dworu
.


Tym razem jednak weszła dość zgnębiona i skarżąca się na reumatyczny, czy też zwyrodnieniowy ból i to tak bardzo dotkliwy, że ograniczało to jej nawet chodzenie na każdą mszę(!), po której kobiety zbierały się pod kościelną bramą i wtedy to dopiero zaczynał się przegląd całego tygodnia! Kto z kim i dlaczego, kto umarł, kto i z kogo się urodził. I do kogo naprawdę podobny. A czy chrzczony, czy partyjny pomiot? Nie było naówczas lepszej wylęgarni wszelkich informacji, czy też pomysłów na cudze życia i
przynależności.

Poza tym wszystkim, pani Róża była dostojna, miła i nad wyraz uczynna. Lubiła jednak być wciąż, jak to mówiła: na bieżąco. Dzięki moim lekturom, które zachłannie pochłaniałem, w jej opinii, byłem tym niezwykłym łącznikiem z pełną kindersztuby i jaśnie panieńskiego blasku, przeszłością. Patrząc na wyposażenie z pałacowych resztek, staraliśmy się usłyszeć oddech, radość i niepokój, oraz troskę dnia codziennego zamkniętych w słojach i lakierach tak cennych i pięknych mebli, ich rzeczywistych właścicieli. Usłyszeć radosne echa zabawy pałacowych dzieci, i
nad wyraz czujne, ale też ciche i lekkie niczym taniec, kroki, dyskretnie przemykającej służby, w której poczet pani Róża się akurat zaliczała i tym samym ożywiała opowieścią każdy z posiadanych przedmiotów, które traktowała z nabożną czcią, a zatem i dbałością. Tak więc byliśmy tym szczególniej do niej przywiązani, jak do członka rodziny, zwłaszcza że pani Róża była wdową. Jej jedyny syn gdzieś we Wrocławiu robił karierę, zatem mnie, jako najstarszemu z rodzeństwa, pani Róża powierzyła zadanie udania się na cmentarz i zapalenia na grobie jej zmarłego męża kilku zniczy i złożenia kwiatów.

Jakże byłem wówczas wdzięczny losowi za to nadzwyczajne wyróżnienie. Oczywiście natychmiast wstąpiła we mnie niesamowita energia równoznaczna z nadzieją, którą właśnie utraciłem.

A przecież Warkoczanka pojawiała się czasem w najmniej spodziewanych momentach. Jak to ona, wymykała się wszelkim schematom, choć nie normom moralnym. Na przykład pojawiała się z rzadka na fajfie; z reguły przychodziła później niż inni, by potem nagle zniknąć, niczym Kopciuszek ... Nikt też tak nie tańczył jak ona! I co zdumiewające, najbardziej lubiła tańczyć sama. Gdy tylko ktoś próbował ją zawłaszczyć, ta natychmiast stanowczo, choć przy tym z dozą wdzięcznej nieśmiałości, wymykała się z natrętnych chłopięcych ramion. A raczej, tańcząc dalej, sprytnie się; tak, by nie zranić uczuć nachalnego chłopaka, wywijała i to z taką niesamowitą gracją i lekkością, nieświadomie podsycając żądzę oblegających wielbicieli.

Wracając jednak do mojej opowieści; otóż, pełen nadziei i animuszu, mimo kapryśnego i zwijającego się powoli ku wieczorowi nieba, wyruszyłem na cmentarz, bo nie powiem, że na podbój, w każdym bądź razie nie mojej gazeli, no bo jakże tak? Nie ta kategoria i nie ta klasa!

Idę zatem radosny, rozglądam się, a mojej Warkoczanki jak nie widać, tak nie widać
Na cmentarzu pozostało zaledwie kilka osób, a po ich twarzach tym wyraźniej i tak jakby radośniej pełgały światła zniczy i świec. Nim zapaliłem te od pani Róży, położyłem chryzantemy i zwyczajowo zmówiłem w najbardziej pospiesznym pośpiechu zdrowaśki, o które tak prosiła; zostałem na cmentarzu, a przynajmniej miałem takie wrażenie, zupełnie sam


Większość świateł już powoli gasła, a te pozostałe wbijały się chybotliwym blaskiem w już prawie wieczorną mgłę. Zapadający zmierzch koił bolesne wspominki i żale za bliskimi, a płomienie dopalających się świec, oraz wieńce i bukiety kwiatów, niczym pojedyncze kołderki, chroniły ciepłem pozostawione znowu na cały rok mogiły, oraz ich milczących właścicieli. Było tak uroczyście pięknie i spokojnie... Zamyśliłem się, wspominając dziewczynę moich marzeń, gdy wtem na wprost, nieco powyżej mnie, bo na lekkim wzgórzu, zauważyłem coś jakby szeroki gest w moim kierunku
Podszedłem nieco bliżej i widzę coraz wyraźniej, że ktoś macha do mnie ręką. Czyżby to jednak ona, no ale przecież już chyba nikogo nie było, poza tym to zupełnie nie w jej stylu, tak zaczepiać
Trudno jednak przez narastającą coraz bardziej mgłę dopatrzeć się wyraźnej sylwetki. Niemniej, idę powoli przed siebie potykając się o wykroty konarów, zapatrzony w ten nieoczekiwany i taki jakiś majestatyczny gest, który z takim jednostajnym wręcz uporem mnie do siebie przyzywa.

Wytrzeszczam więc coraz bardziej zdziwiony, swoje oczy, by zobaczyć wreszcie, kto to? Jednakże, nic dokładnie nie mogę zobaczyć; niemniej tam, w oddali, ktoś mnie wciąż woła i woła
Czemu jednak tylko gestem? Dlaczego nie zawoła po imieniu, czy też nazwisku, przecież wokół taka dojmująca cisza, że słychać jedynie syczenie gasnących świec i skwierczenie dopalającego się wosku, oraz trzask każdej najmniejszej gałązki, którą nadepnąłem
?

Ale, co tam! Idę tak przed siebie, przecież nie będę się bał, no bo skoro mnie ktoś woła, to znaczy, że woła i już! Idę więc dalej, na to przyzywanie, zachęcanie i coraz bardziej przymilny, choć tak jakoś dziwnie milczący, ale i zarazem coraz bardziej natrętny gest. Ale skoro wzywa, więc idę, idę
i już mi nawet zimny pot po plecach zaczął, tak jakoś ni stąd, ni zowąd, spływać
!

Tak więc z uporem nie mniejszym od tego wołania, prę przed siebie, no bo dopiero będą się ze mnie śmiali, jak ucieknę; a zresztą, sam sobie w lustro też bym nie spojrzał.. Więc tak idę, a raczej już się chyba skradam do przodu,
i im ja tak bardziej do przodu chcę, to moje nogi tym bardziej do tyłu się cofają... i do tego jeszcze, takie się jakieś ciężkie zrobiły, jakby z ołowiu, czy waty.... A wokół żywego ducha, tylko ja i to wołanie


Lecz na odwrót było już zdecydowanie za późno!

Dziwne, dziwne było to wołanie, takie jakieś monotonnie jednostajne i namolne. No, bo przecież, ile tak ręką jednakowo można machać, machać i nic nie gadać
i wtedy to właśnie ciarki mnie wzięły i obeszły już na wskroś całego
A może to nie człowiek, tylko no
ten, duch?! Przecież człowiek, by tak nie wołał w milczeniu i do tego tak zawzięcie uparcie
?

No, ale duch, nie duch, idę, niech się dzieje
Podchodzę coraz bliżej tej wołającej ręki
i już prawie umarłem ze strachu, bo choć wciąż macha i macha do mnie, to typowej dla człowieka żywego sylwetki nie widzę. Już mi i ślina w gardle zupełnie zaschła, a poty zimne, to już mnie caluśkiego wzięły i oblały, ale odważnie podchodzę coraz bliżej




.a to wstążka biała tak się na krzyżu chybocze i jak chorągiewka na wietrze leciutko i przyzywająco łopoce.



Minęło już tyle lat, mnie nie ma już wśród żywych; umarłem przedwcześnie
z tęsknoty najbardziej; lecz wracam tu, czasem w snach mojej Warkoczanki, a czasem zwyczajnie w Święto Zmarłych, a nuż, choć nie z internatu, lecz z bardzo daleka zawita ta dziewczyna z moich marzeń, moja Wirakoczanka
. i spojrzy prosto na mój grób, gdzież być może wciąż chyboce się biała wstążka, tak jakby prosto z jej warkocza...



napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » środa 24 kwie 2013, 16:19

Obrazek

Opowieść (cmentarna II)



Miałem wówczas około dwudziestu lat. Był akurat tak zwany dzień zaduszny; jak co roku nieco przychmurzony, przyprawiony kapuśniakiem, oraz odrobiną słońca. Lubiłem ten listopadowy dzień szczególnie, podobnie jak chyba każdy z mieszkańców naszego mikroświata. Była to bowiem, jedna z tych nielicznych okazji, by wyjść z domu i znaleźć się wreszcie wśród znajomych, kolegów, przyjaciół i
.. ano, bo w kościele trzeba było z godną i przynależną miejscu powagą trzymać się prosto i stać przeważnie na końcu, gdzieś pod chórem, bądź w przedsionku z kadzielnicą; niewiele więc można było dostrzec z tej pozycji, a dziewczęta (!) stały przeważnie na przedzie, bliżej ołtarza; zwłaszcza ta jedna, z długimi, lśniącymi warkoczami


Letnie mecze na naszym boisku poszły już w niepamięć, remiza zamknięta, bo się znowu chłopaki pobili i nie było gdzie się spotykać. Kino? Okazało się nierentowne, ostatni seans skończył się na „Krzyżakach”, jeśli dobrze pamiętam
A w miejscu jedynej kawiarni, w której co tydzień mieliśmy fajfy, a latem nawet codziennie przy naszym rodzimym zespole a'la Niebiesko Czarni, zrobili następne biura gminne, tak się bowiem ta biurokracja rozrastać wtedy już poczęła
Z kolei na rynku o tej porze za zimno


Takie więc Boże Ciało, Zielone Świątki, czy też Święto Zmarłych, to była dopiero frajda! O, i zapomniałem jeszcze dodać, pogrzeby, oczywiście, że pogrzeby także! A były one z reguły bardzo uroczyste i na szczęście wystarczająco tłumne, by się przykleić stosownie a przy tym w miarę anonimowo, zwłaszcza jeśli zmarły był niemal stuletnim odchodzącym i niewiele mającym wspólnego z nami młodymi, a zwłaszcza z budzącą się w nas jurnością. Tak więc, kto był zajęty rozpaczaniem, ten był
jednakże każdego uderzał w same niemal trzewia ten najgorszy z momentów z całej tej smutnej i iście żałosnej maskarady, a mianowicie rytmiczne i głuche i tym bardziej dojmujące uderzanie żółtego piasku w nieme i na wieki wieków amen, zamknięte już wieko trumny
a następnie rozpaczliwe zawodzenia, głównie wdów i sierot.


Święto Zmarłych
to czas najszczególniejszy do niby przypadkowych spotkań poza pogrzebami oczywiście. Uczniów (uczennice, zwłaszcza!) na pewno na ów dzień wypuszczą z internatów do domu, gdyż z tymi wyjazdówkami różnie bywało
. jeśli kierownictwo internatu było surowsze, to w domu było się raz na miesiąc, nie więcej. Jednak Święto Zmarłych, to zupełnie co innego. Sprawa jak nic pewna!

Niecierpliwe zaś oczekiwanie nadawało tym większy wymiar potencjalnie aranżowanym sytuacjom, które wedle życzenia, a raczej marzenia miały tę specjalną i dodatkową oprawę, gdyż mogły odbyć się w szczególnej scenerii; tj. pośród setek pod niebo rozjarzonych świec, oraz nieśmiało panoszącymi się pomiędzy grobami i przykulonymi w zadumie postaciami, w dostojnym milcząco-skwierczącym cieple i spokojnym jak nigdy żarze, rozlewającym się leniwie, ale za to jakże błogo, bo w opozycji do przenikliwie wilgotnego jesiennego chłodu, i to aż pod same niemal korony starych buków, dębów, postrzępionych tui, oraz zadumanych i posiwiałych, tak jakby z żalu po najbliższych, brzóz.

W takim oto nagrobnym skupieniu, pośród trzasku wosku i parafiny, wszelkie wymarzone czy też nadarzone spotkania uniewinniały się samorzutnie, i już a’ priori były usprawiedliwieniem a zatem zatwierdzeniem biegu zdarzeń jako oczywistej konieczności połączonej ze szczęśliwym trafem, a więc omenem pieczętującym najsłodsze i wytęsknione oczekiwania, pełne rozkosznego niepokoju.

I nawet jeśli te spotkania były efektem knowania oraz wyrafinowanego, bo wynikłego z przemyślnych kombinacji zakochanego umysłu, albo umysłu jako zaradnego i sprytnego pośrednika najważniejszego ambasadora, tj. budzącego się serca; to samo już miejsce ewentualnego urzeczywistnienia młodzieńczych snów, sankcjonowało ów bieg zainicjowanych zdarzeń.

A cmentarzy w naszym maleńkim miasteczku było aż trzy. Jeden wielki, komunalny na wzgórzu, gdzie aktualnie ch o w a n o i wciąż chowa się zmarłych, ( cóż za wykalkulowany, a przy tym jakże przystępny, miast posępny i wyjątkowo łagodny dla świata emocji, eufemizm ! – cmentarz jako czasowa przechowalnia, brzmi trochę też jak wypożyczalnia ubrań, garniturów – umysł widać tak intensywnie wzbrania się przed wszystkim, co ostatecznie nieuniknione i definitywnie zamknięte, podobnie jak wielo trumny, ale w to, widać i tak nikt do końca nie wierzy!);


oraz dwa jeszcze cmentarze w centrum miasteczka, czego do dzisiaj nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego w samym centrum? Czyżby aż tak namacalne obcowanie z duchami przeszłości miało być nieuświadomionym totemem, wiekuiście odnawialną ochroną, sprawiedliwym i rozumiejącym wszystko okiem przodków? Cichym przyzwoleniem na wiele, bo właśnie tutaj, nie gdzie indziej jest miejsce mojego, naszego spoczynku, a więc niejako gwarantu ziemi mojej, ziemi naszej; ale i niemym ostrzeżeniem, bo nieustającym memento mori?

Przypominam też sobie, że ten drugi cmentarz był taki "zaraz powojenny", ograniczony ulicami, podobnie jak stary poniemiecki, który prawie już całkiem zarósł gęstą i rozbujałą, bo przez nikogo nie kontrolowaną zielenią. Niczym nieograniczoną i wolną w swym rozrastaniu, wybujaniu, powijaniu się po okulałych, czasem zapadających się już pomnikach i grobach; w tym samotnym odosobnieniu i zapomnieniu, bo odkąd pamiętam, to nie palił się tam nigdy żaden znicz, a i nikt tam raczej nigdy nie zaglądał; nawet w t a k i, tj. świętozmarłowy dzień,

w którym to do południa należało iść za miasto, na ten cmentarz najważniejszy, główny. Tam też należało złożyć kwiaty, zapalić światełka i odwiedzić najbliższych, których na szczęście mieliśmy tam jeszcze zbyt mało, mimo że cmentarz obsługiwał okoliczne wsie


Najważniejsze jednak świętowanie odbywało się na tym powojennym, w centrum miasteczka. Miejsce było wyjątkowo piękne, gdyż nasza okolica tonęła w przebogatej i strojnej zieleni, ale jak wiadomo, o tej porze roku drzewa mieniły się złotem, brunatną purpurą ożywioną od czasu do czasu wiewiórczym susem, wreszcie odcieniami czerwieni i żółci, oraz wszelkich odcieni rdzawej rudości. Wciśnięty pomiędzy dostojne gatunki i barwne jesienne cienie, urokliwy cmentarzyk był miejscem spoczynku przeważnie naszych dziadów, repartyjantów, osadników z wyrwanej z powrotem Niemcowi, naszej, bo Piastowskiej jeszcze ziemi.

Tam też przychodziły dziewczęta. Niektóre z nich dbały o groby nieznane, na które mówiliśmy: grób nieznanego żołnierza, gdyż wojna przetoczyła się przez naszą osadę z wielkim hukiem i niejednym pożarem. Rażące dziury architektoniczne wokół ryneczku, niczym odrażające ubytki w uzębieniu, mówiły same za siebie, a o pięknym klasycystycznym ratuszu, co to go russcy spalili i po którym nawet śladu nie zostało, opowiadali starzy Niemcy, których kilku zostało, i którzy się zupełnie zasymilowali i to tak, że kto dziś pamięta, że to Niemce byli? Gdyby nie nazwiska, które także zdają się być już całkiem nasze


No tak, ja tu o Wolffach i Millerach; a przecież tak naprawdę, to o mojej Warkoczance opowieść moją, wspomienną, plotę. Otóż, moja Warkoczanka była jedną z córek osadników i tych dziewcząt, a może nawet tą jedyną, która z nadzwyczajnym oddaniem i pieczołowitością dbała o właśnie o te nieznane groby
zatem, i ja chodząc pomiędzy mogiłami, udając niezwykłe zainteresowanie ich smutnymi ”właścicielami”, a nie samą Warkoczanką, na głos odczytywałem tabliczki z nazwiskami, by zwrócić na siebie uwagę, a przy tym z nadzieją łypałem na czarnowłosą i czarnooką gazelę. W zasadzie była to jedna z niewielu możliwości, by ją w ogóle spotkać, bo też należała to tych tak zwanych porządnych, bardzo dobrze wychowanych dziewcząt i do jeszcze tego prymusek!. A jeszcze jak na złość nie mieszkała w samym miasteczku, tylko na jego obrzeżach i miała dużo obowiązków w domu, co już wówczas należało do rzadkości. No i jeszcze ten internat!

W naszej małej miejscowości, było wiele ślicznych, a w każdym razie wystarczająco ładnych dziewcząt; ale te gęste, długie włosy mojej Warkoczanki, oraz głęboko oliwkowa cera niczym u Azy Kraszewskiego (można by powiedzieć również powiedzieć o niej Wirakoczanka gdyż przypominała, jeśli nie Cygankę, to na pewno już bohaterkę z „Winnetou” K. Maya)


Przy tym była taka odmienna, zdystansowana, z napiętą lecz spokojną uwagą obserwująca, to co wokół niej
bez zbędnych komentarzy typowych dla egzaltowanych dziewczyńskich ochów i achów
. a jak się przy tym poruszała! Rzeczywiście jak gazela. Żadna tak nie potrafiła. Każdy jej ruch był dokończony, płynny, pełen lekkości, niespotykanej finezji oraz wdzięku. I na dodatek jeszcze łączyła niezwyczajną pewność siebie z pokorą. Rzadka mieszanka! Widać też było wyraźnie, że prawdziwie wie czego chce, a jednocześnie tak niewinnie się rumieni


Rozmowy z nią o literaturze, muzyce, o życiu, prócz ukradkowych wzajemnie wymienianych spojrzeń, należały do moich najpiękniejszych przeżyć. Nigdy też nie kryła się po stogach wraz z innymi dziewczętami, udającymi, że nie widzą goniących za nimi chłopaków. Nie przesiadywała też jak inne bezmyślnie na rynku...na zacienionych w parku ławkach
Za to czasem można ją było spotkać gdzieś na polanie z książką w ręku, z pełnym kubkiem malin, albo leśnych jeżyn... ano, bo z dwóch stron otulał miasteczko dobrotliwy las rozszczebiotany wiosną i latem wszelką ptasią świergotaniną, oraz zawziętym pohukiwaniem i śpiewaniem, pamiętający spokój i beztroskę, nie tak znowu bardzo odległego przedwojnia.

Tak więc żyłem od spotkania do spotkania z nią, a każdy pretekst był dobry, zwłaszcza że takich cichych wielbicieli - rywali miałem wielu


a
. w ten oto pamiętny dzień na dużym cmentarzu widziałem ją zaledwie przez moment, gdyż w chwilę potem oddaliła się skrótem przez pola do domu. Łudziłem się więc, że po południu spotkam ją na tym drugim, bardziej odświętnym, na którym obowiązkowo był każdy, czy miał bliskich, czy też nie. Niestety, Wirakoczanki nie było
w końcu bardzo już głodny i przemoknięty zdradliwym kapuśniaczkiem, oraz w poczuciu ogromnego zawodu i niespełnienia, wróciłem do domu. Matka postawiła gorący rosół i królika w śmietanie na stół z psioczeniem, że tak późno, że znowu się szlajam, że przecież nie mamy jeszcze, na szczęście, co z namaszczeniem podkreśliła, swoich grobów tu na Zachodzie i dzięki Panu Bogu za to, itp...itd.


I już prawie bym się poddał, zwłaszcza, że akurat był czwartek i jak zwykle mieli emitować „Stawkę większą niż życie”. Trochę więc leniuchowania
, i jakoś przeżyję ten stracony dzień, a przy kapitanie Klossie, to może i nawet zapomnę; gdyby w sukurs nie przyszła mi akurat sąsiadka


Pani Róża, jak zwykle przyniosła na tacy gorące pączki, co zawsze robiła, gdy cokolwiek upiekła, a potem matka nosiła jej swoje wiktuały i dzięki temu mieliśmy niemałe kulinarne urozmaicenie; tym bardziej, że nasza sąsiadka przynosiła inne jeszcze wyborne smakołyki, ponieważ przed wojną była kucharką u samych Potockich, a jej mąż był nie byle kim, tylko pańskim stangretem.

Po Potockich zostały jej jedynie piękne, pełne tęsknoty za minionym luksusem i świetnością wspomnienia, a także...meble, naczynia, oraz inne niezwykłe bibeloty. Stąd mieszkanie naszej pani Róży mieniło się arystokratyczną co najmniej, pretensją. Było tam, niczym w muzeum. Tak to, przynajmniej wtedy, odbieraliśmy. Lubiłem więc zaglądać do niej czasem; tam bowiem było mi o wiele łatwiej wędrować wraz z Sienkiewiczem, wspomnianym Kraszewskim, oraz innymi mistrzami wyobraźni, po różnych epokach historycznych. A przy tym pani Róża opowiadała, opowiadała przeróżne przedwojenne historie rodem z ziemi lwowskiej i pańskiego dworu
.

Tym razem jednak weszła dość zgnębiona i skarżąca się na reumatyczny, czy też zwyrodnieniowy ból i to tak bardzo dotkliwy, że ograniczało to jej nawet chodzenie na każdą mszę(!), po której kobiety zbierały się pod kościelną bramą i wtedy to dopiero zaczynał się przegląd całego tygodnia! Kto z kim i dlaczego, kto umarł, kto i z kogo się urodził. I do kogo naprawdę podobny. A czy chrzczony, czy partyjny pomiot? Nie było naówczas lepszej wylęgarni wszelkich informacji, czy też pomysłów na cudze życia i
przynależności.

Poza tym wszystkim pani Róża była dostojna, miła i nad wyraz uczynna. Lubiła jednak być wciąż, jak to mówiła: na bieżąco. Dzięki moim lekturom, które zachłannie pochłaniałem, w jej opinii byłem tym niezwykłym łącznikiem z pełną kindersztuby i jaśnie panieńskiego blasku, przeszłością. Patrząc na wyposażenie z pałacowych resztek, staraliśmy się usłyszeć oddech, radość i niepokój, oraz troskę dnia codziennego zamkniętych w słojach i lakierach tak cennych i pięknych mebli, ich rzeczywistych właścicieli. Usłyszeć radosne echa zabawy pałacowych dzieci, i
nad wyraz czujne, ale też ciche i lekkie niczym taniec, kroki dyskretnie przemykającej służby, w której poczet pani Róża się akurat zaliczała i tym samym ożywiała opowieścią każdy z posiadanych przedmiotów, które traktowała z nabożną czcią, a zatem i dbałością. Tak więc byliśmy tym szczególniej do niej przywiązani, jak do członka rodziny, zwłaszcza że pani Róża była wdową. Jej jedyny syn gdzieś we Wrocławiu robił karierę, zatem mnie, jako najstarszemu z rodzeństwa, pani Róża powierzyła zadanie udania się na cmentarz i zapalenia na grobie jej zmarłego męża kilku zniczy i złożenia kwiatów.

Jakże byłem wówczas wdzięczny losowi za to nadzwyczajne wyróżnienie! Oczywiście natychmiast wstąpiła we mnie niesamowita energia równoznaczna z nadzieją, którą właśnie utraciłem.

A przecież Warkoczanka pojawiała się czasem w najmniej spodziewanych momentach. Jak to ona, wymykała się wszelkim schematom, choć nie normom moralnym. Na przykład pojawiała się z rzadka na fajfie; z reguły przychodziła później niż inni, by potem nagle zniknąć, niczym Kopciuszek ... Nikt też tak nie tańczył jak ona! I co zdumiewające, najbardziej lubiła tańczyć sama. Gdy tylko ktoś próbował ją zawłaszczyć, ta natychmiast stanowczo, choć przy tym z dozą wdzięcznej nieśmiałości, wymykała się z natrętnych chłopięcych ramion. A raczej, tańcząc dalej, sprytnie się; tak, by nie zranić uczuć nachalnego chłopaka, wywijała i to z taką niesamowitą gracją i lekkością, nieświadomie podsycając żądzę oblegających wielbicieli.

Wracając jednak do mojej opowieści; otóż, pełen nadziei i animuszu, mimo kapryśnego i zwijającego się powoli ku wieczorowi nieba, wyruszyłem na cmentarz, bo nie powiem, że na podbój, w każdym bądź razie nie mojej gazeli, no bo jakże tak? Nie ta kategoria i nie ta klasa!

Idę zatem radosny, rozglądam się, a mojej Warkoczanki jak nie widać, tak nie widać
Na cmentarzu pozostało zaledwie kilka osób, a po ich twarzach tym wyraźniej i tak jakby radośniej pełgały światła zniczy i świec. Nim zapaliłem te od pani Róży, położyłem chryzantemy i zwyczajowo zmówiłem w najbardziej pospiesznym pośpiechu zdrowaśki, o które tak prosiła; zostałem na cmentarzu, a przynajmniej miałem takie wrażenie, zupełnie sam


Większość świateł już powoli gasła, a te pozostałe wbijały się chybotliwym blaskiem w już prawie wieczorną mgłę. Zapadający zmierzch koił bolesne wspominki i żale za bliskimi, a płomienie dopalających się świec, oraz wieńce i bukiety kwiatów, niczym pojedyncze kołderki, chroniły ciepłem pozostawione znowu na cały rok mogiły, oraz ich milczących właścicieli. Było tak uroczyście pięknie i spokojnie... Zamyśliłem się wspominając dziewczynę moich marzeń, gdy wtem na wprost, nieco powyżej mnie, bo na lekkim wzgórzu, zauważyłem coś jakby szeroki gest w moim kierunku
Podszedłem nieco bliżej i widzę coraz wyraźniej, że ktoś macha do mnie ręką. Czyżby to jednak ona, no ale przecież już chyba nikogo nie było, poza tym to zupełnie nie w jej stylu, tak zaczepiać
Trudno jednak przez narastającą coraz bardziej mgłę dopatrzeć się wyraźnej sylwetki. Niemniej, idę powoli przed siebie potykając się o wykroty konarów, zapatrzony w ten nieoczekiwany i taki jakiś majestatyczny gest, który z takim jednostajnym wręcz uporem mnie do siebie przyzywa.

Wytrzeszczam więc coraz bardziej zdziwiony, swoje oczy, by zobaczyć wreszcie kto to? Jednakże, nic dokładnie nie mogę zobaczyć; niemniej tam, w oddali, ktoś mnie wciąż woła i woła
Czemu jednak tylko gestem? Dlaczego nie zawoła po imieniu, czy też nazwisku, przecież wokół taka dojmująca cisza, że słychać jedynie syczenie gasnących świec i skwierczenie dopalającego się wosku, oraz trzask każdej najmniejszej gałązki, którą nadepnąłem
?

Ale, co tam! Idę tak przed siebie, przecież nie będę się bał, no bo skoro mnie ktoś woła, to znaczy, że woła i już! Idę więc dalej, na to przyzywanie, zachęcanie i coraz bardziej przymilny, choć tak jakoś dziwnie milczący ale i zarazem coraz bardziej natrętny gest. Ale skoro wzywa, więc idę, idę
i już mi nawet zimny pot po plecach zaczął, tak jakoś ni stąd, ni zowąd, spływać
!

Tak więc z uporem nie mniejszym od tego wołania, prę przed siebie, no bo dopiero będą się ze mnie śmiali, jak ucieknę; a zresztą, sam sobie w lustro też bym nie spojrzał.. Więc tak idę, a raczej już się chyba skradam,
i im ja tak bardziej do przodu chcę, to moje nogi tym bardziej do tyłu się cofają... i do tego jeszcze, takie się jakieś ciężkie zrobiły, jakby z ołowiu, czy waty.... A wokół żywego ducha, tylko ja i to wołanie


Lecz na odwrót było już zdecydowanie za późno!

Dziwne, dziwne było to wołanie, takie jakieś monotonnie jednostajne i namolne. No, bo przecież, ile tak ręką jednakowo można machać, machać i nic nie gadać
i wtedy to właśnie ciarki mnie wzięły i obeszły już na wskroś całego
A może to nie człowiek, tylko no
ten, duch?! Przecież człowiek, by tak nie wołał w milczeniu i do tego tak zawzięcie uparcie
?

No, ale duch, nie duch, idę, niech się dzieje
Podchodzę coraz bliżej tej wołającej ręki
i już prawie umarłem ze strachu, bo choć wciąż macha i macha do mnie, to typowej dla człowieka żywego sylwetki nie widzę. Już mi i ślina w gardle zupełnie zaschła, a poty zimne, to już mnie caluśkiego wzięły i oblały, ale odważnie podchodzę coraz bliżej




.a to wstążka biała tak się na krzyżu chybocze i jak chorągiewka na wietrze leciutko i przyzywająco łopoce.



Minęło już tyle lat, mnie nie ma już pośród żywych; umarłem przedwcześnie
z tęsknoty najbardziej; lecz wracam tu, czasem w snach mojej Warkoczanki, a czasem zwyczajnie w Święto Zmarłych, a nuż, choć nie z internatu, lecz z bardzo daleka zawita ta dziewczyna z moich marzeń, moja Wirakoczanka
. i spojrzy prosto na mój grób, gdzież być może wciąż chyboce się biała wstążka, tak jakby prosto z jej warkocza...


napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » środa 24 kwie 2013, 17:07

Obrazek

Opowieść (cmentarna II)



Miałem wówczas około dwudziestu lat. Był akurat tak zwany dzień zaduszny; jak co roku nieco przychmurzony, przyprawiony kapuśniakiem, oraz odrobiną słońca. Lubiłem ten listopadowy dzień szczególnie, podobnie jak chyba każdy z mieszkańców naszego mikroświata. Była to bowiem, jedna z tych nielicznych okazji, by wyjść z domu i znaleźć się wreszcie wśród znajomych, kolegów, przyjaciół i
.. ano, bo w kościele trzeba było z godną i przynależną miejscu powagą trzymać się prosto i stać przeważnie na końcu, gdzieś pod chórem, bądź w przedsionku z kadzielnicą; niewiele więc można było dostrzec z tej pozycji, a dziewczęta (!) stały przeważnie na przedzie, bliżej ołtarza; zwłaszcza ta jedna, z długimi, lśniącymi warkoczami


Letnie mecze na naszym boisku poszły już w niepamięć, remiza zamknięta, bo się znowu chłopaki pobili i nie było gdzie się spotykać. Kino? Okazało się nierentowne, ostatni seans skończył się na „Krzyżakach”, jeśli dobrze pamiętam
A w miejscu jedynej kawiarni, w której co tydzień mieliśmy fajfy, a latem nawet codziennie przy naszym rodzimym zespole a'la Niebiesko Czarni, zrobili następne biura gminne, tak się bowiem ta biurokracja rozrastać wtedy już poczęła
Z kolei na rynku o tej porze za zimno


Takie więc Boże Ciało, Zielone Świątki, czy też Święto Zmarłych, to była dopiero frajda! O, i zapomniałem jeszcze dodać, pogrzeby, oczywiście, że pogrzeby także! A były one z reguły bardzo uroczyste i na szczęście wystarczająco tłumne, by się przykleić stosownie a przy tym w miarę anonimowo, zwłaszcza jeśli zmarły był niemal stuletnim odchodzącym i niewiele mającym wspólnego z nami młodymi, a zwłaszcza z budzącą się w nas jurnością. Tak więc, kto był zajęty rozpaczaniem, ten był
jednakże każdego uderzał w same niemal trzewia ten najgorszy z momentów z całej tej smutnej i iście żałosnej maskarady, a mianowicie rytmiczne i głuche,a więc tym bardziej dojmujące uderzanie żółtego piasku w nieme i na wieki wieków amen, zamknięte już wieko trumny
a następnie rozpaczliwe zawodzenia, głównie wdów i sierot.


Święto Zmarłych
to czas najszczególniejszy do niby przypadkowych spotkań poza pogrzebami oczywiście. Uczniów (uczennice, zwłaszcza!) na pewno na ów dzień wypuszczą z internatów do domu, gdyż z tymi wyjazdówkami różnie bywało
. jeśli kierownictwo internatu było surowsze, to w domu było się raz na miesiąc, nie więcej. Jednak Święto Zmarłych, to zupełnie co innego. Sprawa jak nic pewna!

Niecierpliwe zaś oczekiwanie nadawało tym większy wymiar potencjalnie aranżowanym sytuacjom, które wedle życzenia, a raczej marzenia miały tę specjalną i dodatkową oprawę, gdyż mogły odbyć się w szczególnej scenerii; tj. pośród setek pod niebo rozjarzonych świec, oraz nieśmiało panoszącymi się pomiędzy grobami i przykulonymi w zadumie postaciami, w dostojnym milcząco-skwierczącym cieple i spokojnym jak nigdy żarze, rozlewającym się leniwie, ale za to jakże błogo, bo w opozycji do przenikliwie wilgotnego jesiennego chłodu, i to aż pod same niemal korony starych buków, dębów, postrzępionych tui, oraz zadumanych i posiwiałych, tak jakby z żalu po najbliższych, brzóz.

W takim oto nagrobnym skupieniu, pośród trzasku wosku i parafiny, wszelkie wymarzone czy też nadarzone spotkania uniewinniały się samorzutnie, i już a’ priori były usprawiedliwieniem a zatem zatwierdzeniem biegu zdarzeń jako oczywistej konieczności połączonej ze szczęśliwym trafem, a więc omenem pieczętującym najsłodsze i wytęsknione oczekiwania, pełne rozkosznego niepokoju.

I nawet jeśli te spotkania były efektem knowania oraz wyrafinowanego, bo wynikłego z przemyślnych kombinacji zakochanego umysłu, albo umysłu jako zaradnego i sprytnego pośrednika najważniejszego ambasadora, tj. budzącego się serca; to samo już miejsce ewentualnego urzeczywistnienia młodzieńczych snów, sankcjonowało ów bieg zainicjowanych zdarzeń.

A cmentarzy w naszym maleńkim miasteczku było aż trzy. Jeden wielki, komunalny na wzgórzu, gdzie aktualnie ch o w a n o i wciąż chowa się zmarłych, ( cóż za wykalkulowany, a przy tym jakże przystępny, miast posępny i wyjątkowo łagodny dla świata emocji, eufemizm ! – cmentarz jako czasowa przechowalnia, brzmi trochę też jak wypożyczalnia ubrań, garniturów – umysł widać tak intensywnie wzbrania się przed wszystkim, co ostatecznie nieuniknione i definitywnie zamknięte, podobnie jak wielo trumny, ale w to, widać i tak nikt do końca nie wierzy!);


oraz dwa jeszcze cmentarze w centrum miasteczka, czego do dzisiaj nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego w samym centrum? Czyżby aż tak namacalne obcowanie z duchami przeszłości miało być nieuświadomionym totemem, wiekuiście odnawialną ochroną, sprawiedliwym i rozumiejącym wszystko okiem przodków? Cichym przyzwoleniem na wiele, bo właśnie tutaj, nie gdzie indziej jest miejsce mojego, naszego spoczynku, a więc niejako gwarantu ziemi mojej, ziemi naszej; ale i niemym ostrzeżeniem, bo nieustającym memento mori?

Przypominam też sobie, że ten drugi cmentarz był taki "zaraz powojenny", ograniczony ulicami, podobnie jak stary poniemiecki, który prawie już całkiem zarósł gęstą i rozbujałą, bo przez nikogo nie kontrolowaną zielenią. Niczym nieograniczoną i wolną w swym rozrastaniu, wybujaniu, powijaniu się po okulałych, czasem zapadających się już pomnikach i grobach; w tym samotnym odosobnieniu i zapomnieniu, bo odkąd pamiętam, to nie palił się tam nigdy żaden znicz, a i nikt tam raczej nigdy nie zaglądał; nawet w t a k i, tj. świętozmarłowy dzień,

w którym to do południa należało iść za miasto, na ten cmentarz najważniejszy, główny. Tam też należało złożyć kwiaty, zapalić światełka i odwiedzić najbliższych, których na szczęście mieliśmy tam jeszcze zbyt mało, mimo że cmentarz obsługiwał okoliczne wsie


Najważniejsze jednak świętowanie odbywało się na tym powojennym, w centrum miasteczka. Miejsce było wyjątkowo piękne, gdyż nasza okolica tonęła w przebogatej i strojnej zieleni, ale jak wiadomo, o tej porze roku drzewa mieniły się złotem, brunatną purpurą ożywioną od czasu do czasu wiewiórczym susem, wreszcie odcieniami czerwieni i żółci, oraz wszelkich odcieni rdzawej rudości. Wciśnięty pomiędzy dostojne gatunki i barwne jesienne cienie, urokliwy cmentarzyk był miejscem spoczynku przeważnie naszych dziadów, repartyjantów, osadników z wyrwanej z powrotem Niemcowi, naszej, bo Piastowskiej jeszcze ziemi.

Tam też przychodziły dziewczęta. Niektóre z nich dbały o groby nieznane, na które mówiliśmy: grób nieznanego żołnierza, gdyż wojna przetoczyła się przez naszą osadę z wielkim hukiem i niejednym pożarem. Rażące dziury architektoniczne wokół ryneczku, niczym odrażające ubytki w uzębieniu, mówiły same za siebie, a o pięknym klasycystycznym ratuszu, co to go russcy spalili i po którym nawet śladu nie zostało, opowiadali starzy Niemcy, których kilku zostało, i którzy się zupełnie zasymilowali i to tak, że kto dziś pamięta, że to Niemce byli? Gdyby nie nazwiska, które także zdają się być już całkiem nasze


No tak, ja tu o Wolffach i Millerach; a przecież tak naprawdę, to o mojej Warkoczance opowieść moją, wspomienną, plotę. Otóż, moja Warkoczanka była jedną z córek osadników i tych dziewcząt, a może nawet tą jedyną, która z nadzwyczajnym oddaniem i pieczołowitością dbała o właśnie o te nieznane groby
zatem, i ja chodząc pomiędzy mogiłami, udając niezwykłe zainteresowanie ich smutnymi ”właścicielami”, a nie samą Warkoczanką, na głos odczytywałem tabliczki z nazwiskami, by zwrócić na siebie uwagę, a przy tym z nadzieją łypałem na czarnowłosą i czarnooką gazelę. W zasadzie była to jedna z niewielu możliwości, by ją w ogóle spotkać, bo też należała to tych tak zwanych porządnych, bardzo dobrze wychowanych dziewcząt i do jeszcze tego prymusek!. A jeszcze jak na złość nie mieszkała w samym miasteczku, tylko na jego obrzeżach i miała dużo obowiązków w domu, co już wówczas należało do rzadkości. No i jeszcze ten internat!

W naszej małej miejscowości było wiele ślicznych, a w każdym razie wystarczająco ładnych dziewcząt; ale te gęste, długie włosy mojej Warkoczanki, oraz głęboko oliwkowa cera niczym u Azy Kraszewskiego (można by powiedzieć również powiedzieć o niej Wirakoczanka gdyż przypominała, jeśli nie Cygankę, to na pewno już bohaterkę z „Winnetou” K. Maya), wprost zapierały dech!

Przy tym była taka odmienna, zdystansowana, z napiętą lecz spokojną uwagą obserwująca, to co wokół niej
bez zbędnych komentarzy typowych dla egzaltowanych dziewczyńskich ochów i achów
. a jak się przy tym poruszała! Rzeczywiście jak gazela. Żadna tak nie potrafiła. Każdy jej ruch był dokończony, płynny, pełen lekkości, niespotykanej finezji oraz wdzięku. I na dodatek jeszcze łączyła niezwyczajną pewność siebie z pokorą. Rzadka mieszanka! Widać też było wyraźnie, że prawdziwie wie czego chce, a jednocześnie tak niewinnie się rumieni


Rozmowy z nią o literaturze, muzyce, o życiu, prócz ukradkowych wzajemnie wymienianych spojrzeń, należały do moich najpiękniejszych przeżyć. Nigdy też nie kryła się po stogach wraz z innymi dziewczętami, udającymi, że nie widzą goniących za nimi chłopaków. Nie przesiadywała też jak inne bezmyślnie na rynku...na zacienionych w parku ławkach
Za to czasem można ją było spotkać gdzieś na polanie z książką w ręku, z pełnym kubkiem malin, albo leśnych jeżyn... ano, bo z dwóch stron otulał miasteczko dobrotliwy las, rozszczebiotany wiosną i latem wszelką ptasią świergotaniną, oraz zawziętym pohukiwaniem i śpiewaniem, pamiętający spokój i beztroskę, nie tak znowu bardzo odległego przedwojnia.

Tak więc żyłem od spotkania do spotkania z nią, a każdy pretekst był dobry, zwłaszcza że takich cichych wielbicieli - rywali miałem wielu


a
w ten oto, pamiętny dzień na dużym cmentarzu widziałem ją zaledwie przez moment, gdyż w chwilę potem oddaliła się skrótem przez pola do domu. Łudziłem się więc, że po południu spotkam ją na tym drugim, bardziej odświętnym, na którym obowiązkowo był każdy, czy miał bliskich, czy też nie. Niestety, Wirakoczanki nie było
w końcu bardzo już głodny i przemoknięty zdradliwym kapuśniaczkiem, oraz w poczuciu ogromnego zawodu i niespełnienia, wróciłem do domu. Matka postawiła gorący rosół i królika w śmietanie na stół z psioczeniem, że tak późno, że znowu się szlajam, że przecież nie mamy jeszcze, na szczęście, co z namaszczeniem podkreśliła, swoich grobów tu na Zachodzie i dzięki Panu Bogu za to, itp...itd.


I już prawie bym się poddał, zwłaszcza, że akurat był czwartek i jak zwykle mieli emitować „Stawkę większą niż życie”. Trochę więc leniuchowania
, i jakoś przeżyję ten stracony dzień, a przy kapitanie Klossie, to może i nawet zapomnę; gdyby w sukurs nie przyszła mi akurat sąsiadka


Pani Róża, jak zwykle przyniosła na tacy gorące pączki, co zawsze robiła, gdy cokolwiek upiekła, a potem matka nosiła jej swoje wiktuały i dzięki temu mieliśmy niemałe kulinarne urozmaicenie; tym bardziej, że nasza sąsiadka przynosiła inne jeszcze wyborne smakołyki, ponieważ przed wojną była kucharką u samych Potockich, a jej mąż był nie byle kim, tylko pańskim stangretem.

Po Potockich zostały jej jedynie piękne, pełne tęsknoty za minionym luksusem i świetnością wspomnienia, a także...meble, naczynia, oraz inne niezwykłe bibeloty. Stąd mieszkanie naszej pani Róży mieniło się arystokratyczną co najmniej, pretensją. Było tam, niczym w muzeum. Tak to, przynajmniej wtedy, odbieraliśmy. Lubiłem więc zaglądać do niej czasem; tam bowiem było mi o wiele łatwiej wędrować wraz z Sienkiewiczem, wspomnianym Kraszewskim, oraz innymi mistrzami wyobraźni, po różnych epokach historycznych. A przy tym pani Róża opowiadała, opowiadała przeróżne przedwojenne historie rodem z ziemi lwowskiej i pańskiego dworu
.

Tym razem jednak weszła dość zgnębiona i skarżąca się na reumatyczny, czy też zwyrodnieniowy ból i to tak bardzo dotkliwy, że ograniczało to jej nawet chodzenie na każdą mszę(!), po której kobiety zbierały się pod kościelną bramą i wtedy to dopiero zaczynał się przegląd całego tygodnia! Kto z kim i dlaczego, kto umarł, kto i z kogo się urodził. I do kogo naprawdę podobny. A czy chrzczony, czy partyjny pomiot? Nie było naówczas lepszej wylęgarni wszelkich informacji, czy też pomysłów na cudze życia i
przynależności.

Poza tym wszystkim pani Róża była dostojna, miła i nad wyraz uczynna. Lubiła jednak być wciąż, jak to mówiła: na bieżąco. Dzięki moim lekturom, które zachłannie pochłaniałem, w jej opinii byłem tym niezwykłym łącznikiem z pełną kindersztuby i jaśnie panieńskiego blasku, przeszłością. Patrząc na wyposażenie z pałacowych resztek, staraliśmy się usłyszeć oddech, radość i niepokój, oraz troskę dnia codziennego zamkniętych w słojach i lakierach tak cennych i pięknych mebli, ich rzeczywistych właścicieli.

Usłyszeć radosne echa zabawy pałacowych dzieci, i
nad wyraz czujne, ale też ciche i lekkie niczym taniec, kroki dyskretnie przemykającej służby, w której poczet pani Róża się akurat zaliczała i tym samym ożywiała opowieścią każdy z posiadanych przedmiotów, które traktowała z nabożną czcią, a zatem i dbałością. Tak więc byliśmy tym szczególniej do niej przywiązani, jak do członka rodziny, zwłaszcza że pani Róża była wdową. Jej jedyny syn gdzieś we Wrocławiu robił karierę, zatem mnie, jako najstarszemu z rodzeństwa, pani Róża powierzyła zadanie udania się na cmentarz i zapalenia na grobie jej zmarłego męża kilku zniczy i złożenia kwiatów.

Jakże byłem wówczas wdzięczny losowi za to nadzwyczajne wyróżnienie! Oczywiście natychmiast wstąpiła we mnie niesamowita energia równoznaczna z nadzieją, którą właśnie utraciłem.

A przecież Warkoczanka pojawiała się czasem w najmniej spodziewanych momentach. Jak to ona, wymykała się wszelkim schematom, choć nie normom moralnym. Na przykład pojawiała się z rzadka na fajfie; z reguły przychodziła później niż inni, by potem nagle zniknąć, niczym Kopciuszek ... Nikt też tak nie tańczył jak ona! I co zdumiewające, najbardziej lubiła tańczyć sama. Gdy tylko ktoś próbował ją zawłaszczyć, ta natychmiast stanowczo, choć przy tym z dozą wdzięcznej nieśmiałości, wymykała się z natrętnych chłopięcych ramion. A raczej, tańcząc dalej, sprytnie się; tak, by nie zranić uczuć nachalnego chłopaka, wywijała i to z taką niesamowitą gracją i lekkością, nieświadomie podsycając żądzę oblegających wielbicieli.

Wracając jednak do mojej opowieści; otóż, pełen nadziei i animuszu, mimo kapryśnego i zwijającego się powoli ku wieczorowi nieba, wyruszyłem na cmentarz, bo nie powiem, że na podbój, w każdym bądź razie nie mojej gazeli, no bo jakże tak? Nie ta kategoria i nie ta klasa!

Idę zatem radosny, rozglądam się, a mojej Warkoczanki jak nie widać, tak nie widać
Na cmentarzu pozostało zaledwie kilka osób, a po ich twarzach tym wyraźniej i tak jakby radośniej pełgały światła zniczy i świec. Nim zapaliłem te od pani Róży, położyłem chryzantemy i zwyczajowo zmówiłem w najbardziej pospiesznym pośpiechu zdrowaśki, o które tak prosiła; zostałem na cmentarzu, a przynajmniej miałem takie wrażenie, zupełnie sam


Większość świateł już powoli gasła, a te pozostałe wbijały się chybotliwym blaskiem w już prawie wieczorną mgłę. Zapadający zmierzch koił bolesne wspominki i żale za bliskimi, a płomienie dopalających się świec, oraz wieńce i bukiety kwiatów, niczym pojedyncze kołderki, chroniły ciepłem pozostawione znowu na cały rok mogiły, oraz ich milczących właścicieli. Było tak uroczyście pięknie i spokojnie...

Zamyśliłem się wspominając dziewczynę moich marzeń, gdy wtem na wprost, nieco powyżej mnie, bo na lekkim wzgórzu, zauważyłem coś jakby szeroki gest w moim kierunku
Podszedłem nieco bliżej i widzę coraz wyraźniej, że ktoś macha do mnie ręką. Czyżby to jednak ona, no ale przecież już chyba nikogo nie było, poza tym to zupełnie nie w jej stylu, tak zaczepiać
Trudno jednak przez narastającą coraz bardziej mgłę dopatrzeć się wyraźnej sylwetki. Niemniej, idę powoli przed siebie potykając się o wykroty konarów, zapatrzony w ten nieoczekiwany i taki jakiś majestatyczny gest, który z takim jednostajnym wręcz uporem mnie do siebie przyzywa.

Wytrzeszczam więc, coraz bardziej zdziwiony, swoje oczy, by zobaczyć wreszcie kto to? Jednakże nic dokładnie nie mogę zobaczyć; niemniej tam, w oddali, ktoś mnie wciąż woła i woła
Czemu jednak tylko gestem? Dlaczego nie zawoła po imieniu, czy też nazwisku, przecież wokół taka dojmująca cisza, że słychać jedynie syczenie gasnących świec i skwierczenie dopalającego się wosku, oraz trzask każdej najmniejszej gałązki, którą nadepnąłem
?

Ale, co tam! Idę tak przed siebie, przecież nie będę się bał, no bo skoro ktoś mnie woła, to znaczy, że woła i już! Idę więc dalej na to przyzywanie, zachęcanie i coraz bardziej przymilny, choć tak jakoś dziwnie milczący ale i zarazem coraz bardziej natrętny gest. Ale skoro wzywa, więc idę, idę
i już mi nawet zimny pot po plecach zaczął, tak jakoś ni stąd, ni zowąd, spływać
!

Tak więc z uporem nie mniejszym od tego wołania, prę przed siebie, no bo dopiero będą się ze mnie śmiali, jeśli ucieknę; a zresztą, sam sobie w lustro też bym nie spojrzał.. Więc tak idę, a raczej już się chyba skradam,
i im ja tak bardziej do przodu chcę, to moje nogi tym bardziej do tyłu się cofają... i do tego jeszcze, takie jakieś ciężkie się zrobiły, jakby z ołowiu, czy waty.... A wokół żywego ducha, tylko ja i to wołanie


Lecz na odwrót było już zdecydowanie za późno!

Dziwne, dziwne było to wołanie, takie jakieś monotonnie jednostajne i namolne. No, bo przecież, ile tak ręką jednakowo można machać, machać i nic nie gadać
i wtedy to właśnie ciarki mnie wzięły i obeszły już na wskroś całego
A może to nie człowiek, tylko no
ten, duch?! Przecież człowiek, by tak nie wołał w milczeniu i do tego tak zawzięcie uparcie
?

No, ale duch, nie duch, idę, niech się dzieje
Podchodzę coraz bliżej tej wołającej ręki
i już prawie umarłem ze strachu, bo choć wciąż macha i macha do mnie, to typowej dla człowieka żywego sylwetki nie widzę. Już mi i ślina w gardle zupełnie zaschła, a poty zimne, to już mnie caluśkiego wzięły i oblały, ale odważnie podchodzę coraz bliżej




.a to wstążka biała tak się na krzyżu chybocze i jak chorągiewka na wietrze leciutko i przyzywająco łopoce.



Minęło już tyle lat, mnie nie ma już pośród żywych; umarłem przedwcześnie
z tęsknoty najbardziej; lecz wracam tu, czasem w snach mojej Warkoczanki, a czasem zwyczajnie w Święto Zmarłych, a nuż, choć nie z internatu, lecz z bardzo daleka zawita ta dziewczyna z moich marzeń, moja Wirakoczanka
. i spojrzy prosto na mój grób, gdzież być może wciąż chyboce się biała wstążka, tak jakby prosto z jej warkocza...
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » sobota 27 kwie 2013, 16:47

Obrazek

Dylemat staruszka, czyli opowieści lekkiej treści.


Przepraszam, kto z państwa jest ostatni do doktora Gołębiowskiego.? Wie, pani to zależy, jest duży poślizg, ja mam akurat na 14.30. - a to dobrze się składa - powiedziałam - bo ja nieco później, dokładnie po panu. Usiadłam więc na ławce obok przemiłego staruszka, który skwapliwie udzielił mi odpowiedzi, a następnie wstał i podszedł do starszego mężczyzny, by prowadzić ożywioną rozmowę.

- Wie, pani co? Ten poślizg do doktora, to jest przez tego staruszka właśnie, bo to on wziął i wpuścił kilka osób przed sobą i to bez kolejki. Widział ktoś coś podobnego? – powiedziała jedna z oczekujących pacjentek tonem, o dziwo, lekkim i bez specjalnej pretensji.

A gdy już starszy pan wrócił i usiadł obok mnie, powiedziałam do niego z humorem, bowiem wielka to rzadkość w poczekalniach, taka uprzejmość wobec drugiego - widzę, że pan dywersję urządzasz, wpuszczając innych przed sobą, na co staruszek z wdziękiem godnym swojego wieku odpowiedział, ależ proszę pani, no jakże miałem nie wpuścić tego oto staruszka ( już na oko widać było, że wymieniony przez mojego staruszka staruszek wyglądał od niego zdecydowanie młodziej), skoro widać, że on bardziej, niż ja, cierpiący jest. No, albo ta pani, tyle się biedna naczekała
Wie pani, jestem lekarzem, to mam jako taką orientację, a ja przecież do doktora tylko po receptę idę, a on ten staruszek, widać , że taki zbolały i choreńki jest, że aż żal patrzeć.

A ja kochanieńka mam jeszcze czas, no bo widzi pani, mam jeszcze przed sobą trzy miesiące życia - a skąd pan to wie, zapytałam zaciekawiona spokojem z jaką to powiedział – ano, stąd wiem, że mam wyznaczoną wizytę do kardiologa za trzy miesiące. Kochana, jestem przyzwoitym i odpowiedzialnym człowiekiem. Jeśli umówiono mnie dopiero za trzy miesiące, to jak mam zawieść lekarza i nie przyjść, toż to się w głowie nie mieści, bym nie dotrzymał swego słowa. I tyle.

Panie, ktoś wtrącił niecierpliwie - cała ta służba zdrowia chora jest. Kto to widział tyle do specjalisty czekać, zresztą nie tylko do specjalisty. A pan lekarz i w kolejce z nami czeka? To czemu recepty pan se nie weźmie i sam nie wypisze? A staruszek na to rezolutnie, że to my mamy ją uzdrawiać, tę służbę zdrowia, takim nastawieniem jakie on właśnie posiada. A tak w ogóle, ciągnął dalej nie zrażony atakiem, proszę pana, już moja mama we Lwowie, bo ja ze Lwowa pochodzę, tata był zwykłym tramwajarzem, mama nie pracowała, bo zajmowała się mną i siostrą; otóż kochanieńki, mama moja, prosta kobieta, mówiła, im mniej chodzisz do lekarza, tym mniej chorujesz, a jak już idziesz, to masz żyć tyle, by doczekać spokojnie do wyznaczonej wizyty.

Czyli nie tylko w zdrowym ciele zdrowy duch, ale w zdrowym duchu zdrowe ciało – wtrąciłam. O to, to, grunt to zdrowe myślenie, szanowna pani, bo ja akurat psychiatrą jestem, ( tu pokazał mi stosowny dokument zaświadczający, że mówi prawdę), i to wojskowym do tego. Przedwojennym jeszcze, bo mi stuknęło, szanowna pani 96 lat, a moja mama, to jeszcze dłużej żyła.

Ale skoro mam pewne te trzy miesiące, to jestem wesół i całkiem jeszcze zdrów, nie mówiąc, że mam jeszcze inny powód. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że akurat sprzedałem swoje mieszkanie.

Swada i niezwykła żywiołowość z jaką staruszek opowiadał swoją historię wciągnęła wszystkich oczekujących w kolejce. Jak to pozbył się pan mieszkania, ma pan zapewne drugie? – O, nie szanowni państwo, nie mam, po prostu nie mam. - No, to pewnie dzieci przyjęły pana do siebie? - Ależ nic z tego. Córka mieszka na stałe w Madrycie, i nawet chciała mnie do siebie wziąć na stałe, ale gdzież ja tam będę na stare lata mieszkał, pani ja ze Lwowa jestem, rozumie pani, ze Lwowa. A to całkiem inny świat, ta cała ich Hiszpania. Owszem, byłem niedawno widziałem, piękna jest


Zatem gdzie pan teraz mieszka ? – nie dawałam za wygraną, tym razem ja. - I dlaczego pozbył się pan mieszkania? - Ano, bo niech pani weźmie tak na zdrowy rozsądek, zapłacę za czynsz, gaz, prąd itd. ; to co mi zostaje? I z tego mam wyżyć, nie da się droga pani, po prostu, nie da. - -- No, tak doskonale pana rozumiem, odpowiedziałam zamyślona, snując przed sobą bardzo niewesołą wizję mojej ewentualnej przyszłości, nie jestem wszak lekarzem, i to przedwojennym jeszcze, więc ta moja emeryturka jest nieporównywalnie mniejsza
– czyli, t o oznacza, że zdecydował się pan na dom opieki, czy coś w tym rodzaju? Zawsze to jakieś rozwiązanie


Ależ, skądże moja droga pani, skądże. Są inne sposoby. Najpierw to ja swojemu mecenasowi obiecałem odpalić dwadzieścia tysiączków, by mi niezwłocznie załatwił sprzedaż tego mieszkania, a żeby było szybciej, zamiast za dwieście tysięcy, sprzedałem je za sto sześćdziesiąt, minus te dwadzieścia dla mecenasa, to razem zostało mi sto czterdzieści. Z tego, sto trzydzieści wpłaciłem na konto, a dziesięć tysięcy zatrzymałem, by rozdać ubogim. Co też się stało. A nieco wcześniej poszedłem do kościoła, bo wie pani, tam jest taka organizacja, nazywa się: Cnotliwe wdowy i cnotliwi wdowcy.

Otóż, wybrałem sobie taką cnotliwą wdówkę, a że to przy okazji była żona mojego śp. pamięci kolegi, co to kazał mi się nią zaopiekować po jego śmierci, to tym lepiej się złożyło, no i mieszkamy sobie razem, choć obok siebie, jak na cnotliwych przystało i wiem, że moja Marysia jest zadowolona, tam w niebie, że jej Tadzio taki zaradny i nie samotny wreszcie, no bo nie ma, proszę panią nic gorszego jak samotność na stare lata. A ta wdówka, jaka ona teraz wreszcie szczęśliwa, ja jej te tysiąc pięćset co miesiąc na rączkę, ona mi pysznie ugotuje i gdzież bym miał lepiej? Córka zadowolona, bo nie musi się martwić o ojca na stare lata. Do tego mam osobny pokój i nawet własny kącik do rozmyślań.

No i jak tu nie być szczęśliwym, jest mi cudownie wręcz, gdyby nie jeden szkopuł, otóż cnotliwą wdówkę zaoferował mi kościół, ale ja tam nie chodzę za często, no i powiedziałem księdzu, że nie za bardzo mam po co, ponieważ zwyczajnie nie grzeszę, a jeśli już to bardzo rzadko, ale wtedy się wyspowiadam i mam na długi czas spokój. Na co ksiądz oburzony, że jak tak mogę, że to niemożliwe, bo rodzimy się już grzeszni itp., itd
Jednym słowem, zrozumiałem, że moim największym grzechem jest to, że nie grzeszę. Że jestem bardzo pyszny i że mam przychodzić do spowiedzi i to często. I oczywiście z grzechami.

Więc tak myślę sobie, no ale z czym to ja mam niby przychodzić, kiedy wszystko mnie raduje, nic nie złości, no, bo kochanieńka, my we Lwowie, ruskich, Niemców znieśli jakoś i przeżyli, to na co ja mam teraz narzekać, jeśli i problem swój rozwiązałem na stare lata jak należy. I skąd ja mu teraz wezmę te grzechy, na miłość boską? Toteż, myślałem, myślałem i wymyśliłem wreszcie, że muszę się bliżej przyjrzeć mojej wdówce i pani szanowna, jak się okazało, to ona bardzo jest powabna, ta moja wdówka i to jak powabna, że od teraz to nawet przez dziurkę od klucza, jak się kąpie zacząłem ją podglądać, no i już mam grzech gotowy. Ale z drugiej strony patrząc, to jakże to tak, przecież obiecałem koledze, że się nią zaopiekuję, no wie pani, bez tych takich tam, a że rozochociła mnie ta cnotliwa wdówka, to mam niemały dylemat, więc myślę sobie, że jednak będą się z nią żenił, żeby przed kolegą z honorem wyjść, ale znowu co z tymi moimi grzechami będzie, to nie wiem? Naprawdę nie wiem.




napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » sobota 27 kwie 2013, 17:32

Obrazek

Dylemat staruszka, czyli opowieści lekkiej treści



Przepraszam, kto z państwa jest ostatni do doktora Gołębiowskiego.? Wie pani to zależy, jest duży poślizg, ja mam akurat na 14.30. - a to dobrze się składa - powiedziałam - bo ja nieco później, dokładnie po panu. Usiadłam więc na ławce obok przemiłego staruszka, który skwapliwie udzielił mi odpowiedzi, a następnie wstał i podszedł do starszego mężczyzny, by prowadzić ożywioną rozmowę.

- Wie, pani co? Ten poślizg do doktora, to jest przez tego staruszka właśnie, bo to on wziął i wpuścił kilka osób przed sobą i to bez kolejki. Widział ktoś coś podobnego? – powiedziała jedna z oczekujących pacjentek tonem, o dziwo, lekkim i bez specjalnej pretensji.

A gdy już starszy pan wrócił i usiadł obok mnie, powiedziałam do niego z humorem, bowiem wielka to rzadkość w poczekalniach taka uprzejmość wobec drugiego - widzę, że pan dywersję urządzasz wpuszczając innych przed sobą; na co staruszek z wdziękiem godnym swojego wieku odpowiedział: ależ proszę pani, no jakże miałem nie wpuścić tego oto staruszka ( już na oko widać było, że wymieniony przez mojego staruszka staruszek wyglądał od niego zdecydowanie młodziej), skoro widać, że on bardziej niż ja, cierpiący jest. No, albo ta pani, tyle się biedna naczekała
Wie pani, jestem lekarzem, to mam jako taką orientację, a ja przecież do doktora tylko po receptę idę, a on ten staruszek, widać, że taki zbolały i choreńki jest, że aż żal patrzeć.

A ja kochanieńka mam jeszcze czas, no bo widzi pani, mam jeszcze przed sobą trzy miesiące życia - a skąd pan to wie, zapytałam zaciekawiona spokojem z jakim to powiedział – ano, stąd wiem, że mam wyznaczoną wizytę do kardiologa za trzy miesiące. Kochana, jestem przyzwoitym i odpowiedzialnym człowiekiem. Jeśli umówiono mnie dopiero za trzy miesiące, to jak mam zawieść lekarza i nie przyjść, toż to się w głowie nie mieści bym nie dotrzymał swego słowa! I tyle.

Panie, ktoś wtrącił niecierpliwie - cała ta służba zdrowia chora jest. Kto to widział tyle do specjalisty czekać, zresztą nie tylko do specjalisty. A pan lekarz i w kolejce z nami czeka? To czemu recepty pan se nie weźmie i sam nie wypisze? A staruszek na to rezolutnie, że to my mamy ją uzdrawiać, tę służbę zdrowia takim nastawieniem jakie on właśnie posiada. A tak w ogóle, ciągnął dalej nie zrażony atakiem, proszę pana, już moja mama we Lwowie, bo ja ze Lwowa pochodzę, tata był zwykłym tramwajarzem, mama nie pracowała, bo zajmowała się mną i siostrą; otóż kochanieńki, mama moja, prosta kobieta, mówiła: im mniej chodzisz do lekarza, tym mniej chorujesz, a jak już idziesz, to masz żyć tyle, by doczekać spokojnie do wyznaczonej wizyty.

Czyli nie tylko w zdrowym ciele zdrowy duch, ale w zdrowym duchu zdrowe ciało – wtrąciłam. O to, to, grunt to zdrowe myślenie, szanowna pani, bo ja akurat psychiatrą jestem, ( tu pokazał mi stosowny dokument zaświadczający, że mówi prawdę), i to wojskowym do tego. Przedwojennym jeszcze, bo mi stuknęło szanowna pani 96 lat, a moja mama to jeszcze dłużej żyła.

Ale skoro mam pewne te trzy miesiące, to jestem wesół i całkiem jeszcze zdrów, nie mówiąc że mam jeszcze inny powód. Otóż, proszę sobie wyobrazić, że akurat sprzedałem swoje mieszkanie!

Swada i niezwykła żywiołowość z jaką staruszek opowiadał swoją historię wciągnęła wszystkich oczekujących w kolejce. Jak to pozbył się pan mieszkania, ma pan zapewne drugie? – O, nie szanowni państwo, nie mam, po prostu nie mam. - No, to pewnie dzieci przyjęły pana do siebie? - Ależ nic z tego. Córka mieszka na stałe w Madrycie, i nawet chciała mnie do siebie wziąć na stałe, ale gdzież ja tam będę na stare lata mieszkał, pani ja ze Lwowa jestem, rozumie pani, ze Lwowa. A to całkiem inny świat, ta cała ich Hiszpania. Owszem, byłem niedawno widziałem, piękna jest


Zatem gdzie pan teraz mieszka ? – nie dawałam za wygraną tym razem ja. - I dlaczego pozbył się pan mieszkania? - Ano, bo niech pani weźmie tak na zdrowy rozsądek, zapłacę za czynsz, gaz, prąd itd..., to co mi zostaje? I z tego mam wyżyć?! Nie da się droga pani, po prostu, nie da. - No, tak doskonale pana rozumiem, odpowiedziałam zamyślona, snując przed sobą bardzo niewesołą wizję mojej ewentualnej przyszłości; nie jestem wszak lekarzem, i to przedwojennym jeszcze, więc ta moja emeryturka jest nieporównywalnie mniejsza
– czyli t o oznacza, że zdecydował się pan na dom opieki czy coś w tym rodzaju? Zawsze to jakieś rozwiązanie


Ależ skądże, moja droga pani, skądże! Są inne sposoby. Najpierw to ja swojemu mecenasowi obiecałem odpalić dwadzieścia tysiączków, by mi niezwłocznie załatwił sprzedaż tego mieszkania, a żeby było szybciej, zamiast za dwieście tysięcy, sprzedałem je za sto sześćdziesiąt, minus te dwadzieścia dla mecenasa, to razem zostało mi sto czterdzieści. Z tego, sto trzydzieści wpłaciłem na konto, a dziesięć tysięcy zatrzymałem, by rozdać ubogim. Co też się stało. A nieco wcześniej poszedłem do kościoła, bo wie pani, tam jest taka organizacja, nazywa się: Cnotliwe wdowy i cnotliwi wdowcy.

Otóż, wybrałem sobie taką cnotliwą wdówkę, a że to przy okazji była żona mojego śp. pamięci kolegi, co to kazał mi się nią zaopiekować po jego śmierci, to tym lepiej się złożyło; no i mieszkamy sobie razem, choć obok siebie jak na cnotliwych przystało i wiem, że moja Marysia jest zadowolona, tam w niebie, że jej Tadzio taki zaradny i nie samotny wreszcie, no bo nie ma, proszę panią nic gorszego jak samotność na stare lata. A ta wdówka, jaka ona teraz wreszcie szczęśliwa! Ja jej te tysiąc pięćset co miesiąc na rączkę, ona mi pysznie ugotuje i gdzież bym miał lepiej? Córka zadowolona, bo nie musi się martwić o ojca na stare lata. Do tego mam osobny pokój i nawet własny kącik do rozmyślań.

No i jak tu nie być szczęśliwym, jest mi cudownie wręcz, gdyby nie jeden szkopuł; otóż cnotliwą wdówkę zaoferował mi kościół, ale ja tam nie chodzę za często, no i powiedziałem księdzu, że nie za bardzo mam po co, ponieważ zwyczajnie nie grzeszę, a jeśli już to bardzo rzadko, ale wtedy się wyspowiadam i mam na długi czas spokój. Na co ksiądz oburzony, że jak tak mogę, że to niemożliwe, bo rodzimy się już grzeszni itp. itd
Jednym słowem, zrozumiałem, że moim największym grzechem jest to, że nie grzeszę. Że jestem bardzo pyszny i że mam przychodzić do spowiedzi i to często. I oczywiście z grzechami.

Więc tak myślę sobie, no ale z czym to ja mam niby przychodzić, kiedy wszystko mnie raduje, nic nie złości; no, bo kochanieńka, my we Lwowie ruskich, Niemców znieśli jakoś i przeżyli, to na co ja mam teraz narzekać, jeśli i problem swój rozwiązałem na stare lata jak należy. I skąd ja mu teraz wezmę te grzechy, na miłość boską? Toteż, myślałem, myślałem i wymyśliłem wreszcie, że muszę się bliżej przyjrzeć mojej wdówce i pani szanowna, jak się okazało, to ona bardzo jest powabna, ta moja wdówka i to jak powabna, że od teraz to nawet przez dziurkę od klucza, jak się kąpie, zacząłem ją podglądać, no i już mam grzech gotowy. Ale z drugiej strony patrząc, to jakże to tak, przecież obiecałem koledze, że się nią zaopiekuję, no wie pani, bez tych takich tam, a że rozochociła mnie ta cnotliwa wdówka, to mam niemały dylemat, więc myślę sobie, że jednak będą się z nią żenił, żeby przed kolegą z honorem wyjść, ale znowu co z tymi moimi grzechami będzie, to nie wiem? Naprawdę nie wiem...


napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » sobota 11 maja 2013, 13:54

Obrazek

O adamusie* pewnym rzecz, czyli Joanna pisze swoją historię?..



PRAWDA

adwarp wdaarp pradaw
dawarp warpad wdarpa
warpda darawp awdapr....
...............................
Adwarp ADwarp ADWarp...
...........................................
Prawda pRawda prAwda
praWda prawDa prawdA
PRawda PRAwda PRAwda
PRAWda PRAWDa PRAWDA






Joanno, faktycznie wyrok był szokiem, nie tylko dla Ciebie. Jednak wszystko dzieje się po coś i dla naszego wzrostu. Zatem wnioski oraz przemyślenia są konieczne. Jesteś mądra, więc z pewnością poradzisz sobie i nie wpadniesz ponownie w kanał ofiary. Wiesz, że to własne myślenie i odczuwanie bardziej tworzy ofiarę, niż zewnętrzne okoliczności. Zatem porzuć myśli typu „Już nigdy nie będę dla nikogo wiarygodna”. Wiarygodność w tym przypadku, to nie Twój problem, lecz problem innych. Dla mnie jesteś i będziesz jak najbardziej wiarygodna, bo Cię znam. A jeśli ktoś ma inne zdanie, cóż, widocznie Cię nie poznał, albo sam z sobą ma problem. Nie warto przejmować się cudzą opinią.
Doznałaś tak bogatych doświadczeń przez ten proces, że niczym Kafka możesz te energie przetransformować przekładając na słowa, z pożytkiem dla siebie i innych. Książka z pewnością byłaby bestsellerem. Ale, to Twoja decyzja, ja tylko sugeruję.
Trzymaj się i do usłyszenia, mam nadzieję, że nie za długo.
Pozdrawiam siostrę, silną i mądrą. Pa.

Mira




Napisz książkę, która będzie bestsellerem. Ha! życie jest wystarczającym bestsellerem, a i tak większość na nie pluje. I zżyma się. A książki usychają z samotności i niekochania na sklepowych i bibliotecznych półkach


Ach, te krokodyle, tyle wokół ich pływa... ale co to ja chciałam? Pisać uczciwie, ale przecież kompletnie nie mam pojęcia jak... fakty, myśli, zdarzenia? A ta cała reszta wychynie spomiędzy tak, że ze stołków musi pozrzucać, zwłaszcza tych sprzed komputerów i telewizorów,
sitcomom i serialom dajmy spokój na w ogóle i nie trącajmy świętych domowych świętości. Amen!

Ale nie staje się tak łatwo i nie stanie, bo wszystko jest parszywie święte i zaklęte. W schematy, słowa, przynależności, tony haszu i niemocy oraz wszelkie intelektualne wiry i zakręty. I przekręty. Od czego tedy zacząć, by się temu wszystkiemu nie narazić, nie spodlić tym bardziej, rozprzedać, rozmemłać i wychłostać, i w złach – łzach ( jak wziął tak zwał ) nie rozpuścić



.najłatwiej jest bowiem wtedy
i tak elegancko ładnie i pieszczotliwie - boleśnie nawet - płakać sobie a muzom. Ach, wyrok? I co ma do tego wyrok? Otóż, niewinna ja została ukarana, niezrozumiana, oszukana! Pan Los znowu podstawił jej nogę, a przynajmniej kopytko na pewno, taką małą raciczkę jak u satyra albo jak u kozy, którą adam chciał wypasać na jej działce. W tym jej – królestwie, iluzji oddzielenia, ucieczki od codziennej zgiełkowości cudownego miasta, bo Trójmiasta, nadbałtyckiej dumy. Lukratywnej prowincji – pipincji. Też!

A adam to jurny, pewny siebie, taki sobie słodko-rubaszny błyskający przetykanym jak rodzynkami, różną obcą cytatą, intelektem. Ot, potrząśnie rękawem i lecą te rodzynki jak na zawołanie! Taki to sąsiad działkowy, nie na zawołanie sąsiad działkowy, ale na zawołanie, a po przecinku dopiero wspomniana reszta w ludzkiej postaci i wyrazie. Ukochał ją więc ten śmiałek nad śmiałki, ten królewicz –adonis wymarzony tak, że dotyk tej miłości ściga ją po sądach i oceanach emocji, przeto tym niemniej rozległej niepewności i niewiedzy.

A było tak: naście temu lat przyjechał pan Misio z małżonką świadkowo-jehową i rzekł: tak wam ciężko jest, Andrzej znowu w długach, chcecie działkę? Śliczna ona jest, ziemia dobra, a działka duża, nie to co tu na piaskach. Tanio oddam, możecie nawet na raty, wyjeżdżamy na Kaszuby,
.więc?

No i tak ziściło się następne z jej samo przekleństw. Zawsze mówiła, że Żuławy to koniec świata, to miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc, ale o dziwo, działka bardzo jej się spodobała, bo
taka dzika i w chwasty zaklęta
tylko, że diabeł nigdy nie daje za wygraną i nie powie dobranoc, jeśli najpierw mądrym dzień dobry nie zabłyszczy! O, bo diabły wcale nie takie znowu czarne i smoliste są, a że tam w środku
?

Może i tak, ale mnie się trafiają przeważnie takie błyszczące, z błyskiem w oku, z czerwoną czapeczką na główce albo czerwonych spodenkach, z wybujałą i jak Dionizos pijaną męskością. Jedyną moją ochroną jest to, że nie za bardzo przepadam za napuchłą czerwonością i to zanadto błyszczącą; ale szkoda diabłu tyle walorów od razu przypisać, bo weźmie i w potęgę urośnie, że i Matka Boska z Potęgowej nie poradzi.

O czym to ja jednak.? ACHA! O adamie półbogu-półczłowieku, co człowiekiem stać się jednak i tylko musiał
, bo przepędzony od Boga Matki i Ojca , za to do swojej żony w mozół pracy i zmagania
i
cóż z tego niechybnie i małowiarygodnie się wyłania? Ano, adam, na żuławach wielki sobie pan. Taki chłop, co żywemu nie przepuści! I jak cię dzień nie zauważył, to pan adam zawsze, wszędzie i
na pewno! Ach witam, panią, pana, co słychać, jak leci, od wczoraj od rana, jak tam żona, cudne dzieci, a czy pan, pani wie, że?
. i tu tyrady, opisy, zachwyty, komplementy, zachęty, miłosne umizgi na tacy z przepisami z kabaczków, polnych maczków i cukinii. Barwna, iście barwna, niespotykanie i nadspodziewanie spokojna
.ajajaj, postać! Jeszcze trochę, a ptaszki siadałyby na rękach tego, co to wygwizduje im piosenki: adasiowe trelki -morelki.

I może by i siadły te ptaszki kolorowe, świergolące w dni chłodniejsze i gorące, gdyby nie to, że ludzie od dawna gadają, że gwiżdże tylko diabeł, a ty się człecze miej na baczności; a ptaki, co to ptasi móżdżek mają, ponoć bardzo mądre, wbrew pozorom, są. A tak przy okazji, to obraź kogoś ptasim móżdżkiem, a niechybnie go znobilitujesz
.

Chodzi więc sobie i gwiżdże sobie ten adam i gada
. dużo, wciąż do innych gada, taki pan – co to sobie i innym wszystko wie i niechby gadał o wiele dużo i mniej , gdyby miłości nie zaczął wyznawać jej
poetyczna dusza adama taką widać poezją się z niej wciąż wyłania. Widać taki MUZ, czy też MUS! Jak kto woli


Działka, iście urzekła Joannę mnóstwem chaszczów, przy tym zieloniuteńka cała, soczyste maliny, agresty, płażące się po zardzewiałej siatce kolczaste jeszcze, bo starej odmiany, jeżyny. Mnóstwo krzaków porzeczek, kapiące głęboką czerwienią i sokiem wiśnie, jabłonie pełne jabłek i jabłuszek różnych odmian i kolorów. A pod oknem żółtego jak kanarek małego domku, różnokolorowe malwy i pnące różyczki przeplecione asparagusem. Bzy i piwonie. I te upalno-sierpniowe bzyczenie, hałaszenie słodkiego i lepkiego od miodu lata. Bo upał był wtedy niemiłosierny, a raczej zbyt miłosierny. Duże bąki spasione nektarem na przemian z pszczołami, których wtedy wiele jeszcze w przyrodzie było; wpijały się leniwie w kielichy kwiatów w nieładzie rozrzuconych po całym ogrodzie, bo pan Misio zajęty przeprowadzką, zaniedbał działkę zupełnie.

I dokumentnie, jakby rzekł, ale już pan Rysio, urzędnik z krwi i kości i
przeznaczenia! Ten to przynajmniej miał szczęście (Rysio).Taki rzadki ludzki przejaw uśmiechniętego Losu.

I tak oto zaczął się mozół dnia mojego zwykłego ale za to jakże radosnego!. Zwłaszcza przez to wstawanie wraz ze Słońcem i kładzenie się daleko po jego zachodzie, by doprowadzić ogród do ładu, który wymagał nie lada wysiłku. Co było na ów moment największym spełnieniem i czynną medytacją, bo oderwaniem od bolączek typu: nie uregulowany czynsz i wszelkie inne konieczne, choć nie wprost organicznym, ale za to jak najbardziej fizycznym, organom, należności.

Nie mówiąc już o codzienności w bloku, w którym ściany przesycone są wzajemnie przenikającymi się oddechami, troskami i nutą wszechobejmującej przeciętnej, a raczej przeklętej powszedniości; wreszcie seksualnymi wyczynami, tudzież zrutyniałą kopulacją i innymi niewydolnościami i niemożnościami, oraz wszelkimi przypadłościami mdłych, anorektycznych, bądź przetuczonych i... przerdzewiałych lenistwem ciał, pojonych nierzadko ku zapomnieniu alkoholem; czy też prowokowanej, w ten jakże wątpliwy sposób, radości; jak też skrzętnie skrywanymi zdradami i wreszcie plotkami kwitnącymi nieustannie i rozrastającymi się jak dziki powój, wciąż po staremu, mimo że w nowoczesnych i z pozoru spiżowych bryłach....

I choć stopniowo i powoli ale za to z jaką żarliwą i skuteczną pasją, pożerającymi pojedyncze ludzkie egzemplarze, powodując nieuniknioną korozję i uwiąd starczy w zbiorowej świadomości rozprzestrzeniającej się już nie tylko na inne planety ale też na układy, galaktyki i kosmosy wreszcie....


Ale, co tam! Hulaj dusza, hulaj plotka! była Zosia, nie ma Zosi, została z niej tylko na kiju szczotka!. Był też i rekin, a została tylko płotka!

Tak, tak... powód do stwarzania mitów zawsze się znajdzie, wystarczy taki na przykład schemat; gdzie ni stąd, ni zowąd pojawia się ONA, młodsza zdecydowanie od wszystkich innych i dostojnych matron, przy tym taka jakaś atrakcyjna i spontaniczna, bo cieszy się, gdy pada deszcz, gdy na jej drodze pojawia się inny człowiek, żebrak, nie żebrak, czy nawet złodziej, albo też czarny jak węgiel kot, co przebiega jej drogę, a ta miast czarów, błogosławieństwo i miękkie takie jakieś i przytulne życie w tym widzi... i owszem zagada i nierzadko uśmiechnie się do tego i owego ...

No, bo i przed czym tu uciekać, chyba że z nieuświadomionego, bo podszytego najczęściej lękiem nierozpoznania i w efekcie powstania niezamierzenie rozpaczliwych nierzadko aktów, a zatem zrywania wcześniej zawartych paktów, licytacji, a nawet wzajemnego wydzierania sobie zaistniałych wcześniej faktów
i to zazwyczaj w pobożnej, bo wg własnego widzimisia, interpretacji, a w następstwie i nierzadko, palenia mostów, kasowania niewygodnych postów jako że luksus darcia listów w akcie niezgody rozpaczy i zdrady, niestety należy już do odległej przeszłości
.

A wszystko to zapewne z niemocy, czyli nieumiejętności stosowania ciętej, inteligentnej riposty, takiego elokwentnego działania na odlew! Itp., itd



ale jak powiadają mędrcy, nigdy nie uciekniesz od tego, od czego tak bardzo uciec chcesz.... staw więc temu czoła, bądź silny, nie poddawaj się
No, ale cóż, mędrcy sobie, a życie i tak o swoje, z niebywałą wręcz skrupulatnością, zadba. Nie brakuje mu wówczas sprytu, a nawet gdy trzeba to i gracji, byś w końcu się dowiedział bracie, siostro, kiedy i dokąd tak pędzisz na oślep
byś nie myślał wciąż w zachwycie i samozadowoleniu, że całkiem nawet przyjemnie i zgodnie z twoją mądrą wolną wolą tak pląsasz, a nie błąkasz się po tym życiu, zamiast byciu, czyli radosnym wstawaniu o świciu, myciem stóp rosą, zadzieraniu sparszywiałego, bo przecywilizowanego łba w niebo niebieściutkie jak samo niebo!

tak, tak
nie ma tylko wtedy bata, gdy brat swego brata swata!

Zatem zadbało o nią życie i to
z ss-mańskim, co najmniej wyrachowaniem; widać na tyle już gotowość jej ducha, bo odważna ta cholera jest, ta duch-dusza
czy jak jej tam; w tym właśnie miejscu, ezoteryk jakich na pęczki teraz i wszędzie, otóż ów pozytywnie nawiedzony próbował jej tę prawdeczkę pocieszającą objawić, by się z bólu za bardzo nie wzięła i nie skręciła.

A no bo jej rajski ogród z czasem miał się przemienić w miejsce takiej powolnej kaźni, a raczej doświadczalno- egzystencjalnej kadzi, przy założeniu, że ona w ogóle posiada tę swoją histeryczną co najmniej, wrażliwość; albowiem tak najłatwiej, laikowi zwłaszcza, i do tego z boku jeszcze ów stan oszacować i co rychlej uprzynależnić, przypiąć i przyłatać...Tak jakby innych i bardziej adekwatnych kategorii wrażliwości, w stosunku do kobiet, więcej już nie było! Ale niech im tam, niech mu: tamta ramta, tam!....



ciąg dalszy nastąpi, czy jednak nie???







* adamus, w znaczeniu: człowiek, lecz jeszcze nie Człowiek, bo inaczej z dużej litery byłby!


napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
songo70
Administrator
Posty: 16954
Rejestracja: czwartek 15 lis 2012, 11:11
Lokalizacja: Carlton
x 1086
x 544
Podziękował: 17173 razy
Otrzymał podziękowanie: 24248 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: songo70 » czwartek 06 cze 2013, 13:19

0 x


"„Wolność to prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć”. George Orwell. "
Prawdy nie da się wykasować

Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » poniedziałek 10 cze 2013, 12:59

Pani Ezoteria

Obrazek
Nie wiem, jak miała na imię, ale na pewno musiała się tak właśnie, nazywać. Spotkałem ją na jednym z szacownych polskich festiwali, którego zazdroszczą nam już poza granicami, a nawet w uduchowionej i w zasadzie rozkwitłej wielką sztuką, Rosji. Dzieje się tu bowiem, też wielka sztuka i to na odpowiednio adekwatnym poziomie. A imię jego, czyli festiwalu: Teatr. O szczegółach i miejscu przemilczę, bowiem ma to pomniejsze znaczenie. Szczęśliwie, festiwal ów, zaczyna mieć coraz więcej miłośników, czyli fanów, a ja niezaprzeczalnie, jestem jednym z nich. Od lat więc już iluś, dumny, rok cały czekam na to zdarzenie i wydeptuję moje ścieżeczki w tym kierunku i uświęcam te dni szczególnie, jak tylko potrafię.

W ten oto właśnie sposób, sycę się moją nie do końca zrealizowaną miłością do teatru i życia. Pochłaniam spektakle z zapartym tchem, podkręcam wibracje do maksimum, by wciąż na nowo pojąć pytania Mrożka, Dostojewskiego, Wyspiańskiego, czwartego wg mnie i wielkiego narodowego Wieszcza; by wreszcie ogarnąć swoim zrozumieniem nudę bohaterów Czechowa i nie ulec też nadmiernie patosowi rozliczeń powojennych w teatrze faktu; mimo że jego poziom, z reguły jest dość, a nawet bardzo przyzwoity.

Chłonę tak więc tę szczególną aurę od lat, nasycam się, zastanawiam wciąż nad przekazem, grą aktorską, taką a nie inną formułą reżyserką; potem rozmawiam, dyskutuję z Mistrzami, bo chcę wiedzieć, a raczej tak doskonale zrozumieć te wszystkie mechanizmy ludzkiej i nierzadko tak bardzo nieludzkiej ludzkości.

I tak aż do pełnego zamętu, i mam nadzieję twórczego fermentu - zmęczenia! Kilka dni bez wytchnienia, praktycznie bez jedzenia, bo szkoda opuścić najmniejsze choćby zdarzenie i jeszcze do tego należy zmieścić się: w, z roku na rok, coraz dłuższej kolejce ustawiającej się przed emisją poszczególnych spektakli. Owszem, raduje się dusza, gdy tak wciąż rośnie u ludzi i to coraz młodszych, zapotrzebowanie na tzw. wysoką sztukę ( że też muszę w tym miejscu cytować, to jakże mało wyrafinowane określenie dotyczące sztuki, bo czyż samo słowo sztuka nie oznacza dzieła najwyższych lotów, a w każdym razie powinno. I... czy może być artysta i Artysta? A nie artysta w opozycji do pseudoartysta, epigon, kabotyn? Itp, itd...)

No tak, ja tu o sztuce ambitnie próbuję, a moje nogi, z roku na rok, coraz starsze, i choć dusza się jeszcze nie poddaje, lecz ciało, jednak coraz bardziej kapryśne i czasami, takie jakieś markotne i mdłe


Zająłem więc sobie, dnia już kolejnego, szczęśliwie, bo z samego przodu, kolejkę. I na bolesnych już giczołach, jednakże bardzo zadowolony, iż znowu pojawiła się przede mną, ta rozkoszna możliwość obcowania z ludzkimi, choć poprzez teatr, ale jednak, dylematami, zmaganiami, szaleństwami; kiedy to nagle, ni stąd, ni zowąd pojawiła się; jedna, potem druga, całkiem jeszcze młoda istota, sprytnie wciskająca się bez kolejki, a zaznaczam, iż biletów i żadnych oznaczonych miejsc, nie było!

Spojrzałem zatem do tyłu, jak też ze współczuciem adekwatnym do stanu moich zmęczonych nóg, błyskawicznie oceniłem, iż kolejka jest taka, jak niegdyś za chlebem, czy mięsem
kiedy to komuna sypać się, tak jakby z dnia na dzień, poczęła.

I nie wiem, czy to przez pamięć tamtych, wydatnych tymi zawijasami kolejkowymi, dni; a także milczącą z reguły cierpliwością uczestników, tych ciągnących się przez całą Polskę ogonków; niemniej, coś mi w duszy zagrało niezgodą na tupet istot, tak sprytnie wciskających się przed innymi. I to gdzie, do tego jeszcze? Nie wypada, wszak nie wypada


...jako że, z moich kilkuletnich obserwacji wynikało, iż głównymi odbiorcami festiwalowych zdarzeń są właśnie ci, cierpliwie w latach trudnych, przełomowych stojący w kilometrowych kolejkach, właśnie!

Od świtu
. do wymarzonego bochenka chleba, ochłapu mięsa, czy kilograma mąki, bądź cukru

od niemal skwierczącego żarem upału, po najdalsze mrozy, pluchy, ulewy i zawieruchy. W niemym i bezradnym, jednakże pełnym determinacji, oczekiwaniu na zrealizowanie najbardziej podstawowych potrzeb.

Jakże się teraz role odwróciły – pomyślałem. Obecnie półki sklepowe uginają się od nadmiaru towarów, gadżetów i innych najprzeróżniejszych „pasztetów”

lecz naród głodny jest nadal. Tym razem jednak coraz bardziej i na szczęście złakniony tzw. duchowej strawy, czyli i sztuki także.

Jakkolwiek te udręczone i nierzadko opuchłe staniem niegdyś nogi; smagane wiatrem i mrozem twarze, oraz zmęczone brakiem nadziei, serca, nie wszystkie odeszły w zapomnienie, lub zwyczajnie umarły...

- A ładnie, to tak, przed innymi ? - zapytałem grzecznie, lekko zdegustowany i zaniepokojony brakiem kultury, właśnie.

- No, wie pan, co !? Jak pan w ogóle śmie, przecież pan i tak będzie miał miejsce, jest pan na samym początku
O co, więc panu chodzi?

Obejrzałem się za siebie. I już miałem się wziąć i ucieszyć na fakt, jak to jeden Polak, pięknie broni drugiego Polaka, alem się wziął i znowu obejrzał na nie kończący się szpaler wyczekujących ludzi i takie mnie współczucie ogarnęło! Dla tych wszystkich umęczonych nóg i
. nadziei zastygłych w cierpliwym oczekiwaniu, tym razem na sztukę z dalekiej i to coraz bardziej odległej... Rosji.

- Wie pani, co? Ja się dostanę, a jakże! I to za chwilę, ale ci, co tak długo stoją, ci na samym końcu, to jak pani myśli?

I tak oto wtedy, poznałem panią Ezoterię. Elegancką, w średnim wieku, dostatecznie uszminkowaną, upudrowaną i wypachnioną wyraziście, z elegancką torebeczką i zapewne w niej, higieniczną chusteczką...

- No, wie pan, jak pan śmie defetyzmy tu siać i zamęt wszelki! Co, pan sobie wyobraża! Co za energię, pan tu wysyła! - Jej ton nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Zaskoczony uperfumowanym, acz pełnym pretensji w tonie i sposobie wypowiedzi, atakiem, prawie że bym się wziął i skonfundował i ustąpił damulce w ładnej fryzurce, lecz odrzekłem nad wyraz opanowanie i spokojnie. Czułem bowiem, jak w mojej cielesnej i drogiej mi szkatułce, składającej się w głównej części z wody, burza maleńka zaczęła się już powoli, wzniecać...

- Ależ, szanowna pani, ja właśnie w imię tych na końcu, a zatem i w imię porządku i harmonii we Wszechświecie, nie sądzi pani?

I tu dopiero wziąłem i mocno już i bez odwołania, rozeźliłem szanowną panią EZOTERIĘ BEZ IMIENIA. Bowiem ta, narobiła tyle szumu, według niej spowodowanego moim, jakże nagannym i złym zachowaniem i energią ; a następnie bardzo ostentacyjnie i tak jakoś bardziej teatralnie, niźli ezoterycznie, zatkała sobie swoje wyperfumowane uszka, wrzeszcząc, a raczej półgłośnie sycząc, by nikt szanownej nie wziął i nie wyprowadził ostatecznie, poza kuluary szlachetnego przybytku.

Tak i też dowiedziałem się w wielkim, ale za to jakże burzliwym skrócie, jaką to paskudną energię posyłam, stojąc w obronie poczciwie i długo wyczekujących na spotkanie ze sobą, poprzez sztukę oczywiście, ludzi...

I już miałem się wziąć nawet i zadumać nad tą moją złą wolą i energią, i nad tym, co też owa pani, poczuła ode mnie w istocie i naprawdę...

I już prawie poddałbym się kajaniu i pokucie wielkiej, gdybym nie pomyślał sobie: a co też ta, najczystsza pani Ezoteria robi na festiwalu, z którego ekranów aż kapie od zbrodni, a w każdym razie ojcobójstwa; choćby z takich Braci Karamazow, etc
od narkotyków i alkoholu, od nieudanego życia, przemocy, onucy, od wiecznie żywej dulszczyzny i pańszczyzny, od zużycia i wszelkiego nadużycia i od czasu, do czasu, takiej prawdziwej, czerwonej i gęstej krwi.

Bo teatr, to też życie, kochani! Teatr, to też życie.
0 x



Awatar użytkownika
blueray21
Administrator
Posty: 9753
Rejestracja: środa 14 lis 2012, 23:45
x 44
x 494
Podziękował: 449 razy
Otrzymał podziękowanie: 14664 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: blueray21 » poniedziałek 10 cze 2013, 21:08

Dziękuję Ci koliberku za dedykację tej przepięknej opowieści.
Nie wiem czy w tym temacie i nie jestem nawet przekonany, czy dobrze pamiętam, a zbyt leniwy, aby przeglądać, więc gdzieś koliberek zastanawiał się czy pisać, a może czy publikować.
Otóż koliberku, według mnie jedno i drugie. Dziś są inne możliwości. Możesz swoje opowieści zgromadzić np. tematycznie, zresztą ja techniczny, to akurat na zasadach kolekcjonowania opowieści do zbiorku się nie znam.
Ale gdy taki zbiorek sobie powstanie to warto go opublikować np. sprzedając za jakiś niewielki grosz jako ebooka. Teraz to bardzo łatwe prowadzić taką autorską księgarnię, lub robić to np. na Allegro.
Oczywiście trzeba wystąpić o nadanie numeru ISBN, co chyba jest bezpłatne, a nadaje status ebookowi.
Zawsze znajdą się tacy co skopiują "od kolegi", ale nie jest to już takie powszechne jak niegdyś, zwłaszcza gdy cena wydawnictwa nie przekracza 10 zł.
Może na życie w ten sposób na razie nie zarobisz, ale zachęcam cię do publikacji i wróżę poczytność opowiadań, one coś w sobie mają, ale nie potrafię tego wyrazić.
Publikując w formacie pdf możesz założyć hasło praktycznie na każdy egzemplarz, więc czyjeś kopiowanie bez znajomości hasła będzie bez sensu.
Możesz oczywiście dodawać rysunki, czy ogólnie dostępne zdjęcia, których znasz tysiące (swoje też), co jeszcze uatrakcyjni wydawnictwo. To wszystko bez żadnych kosztów - jedynie nakład czasu.
Dasz radę. Naprawdę warto. W razie potrzeby mogę próbować Ci pomóc, jeśli potrafię.
Życzę powodzenia.
0 x


Wiedza ochrania, ignorancja zagraża.

Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » wtorek 11 cze 2013, 00:27

Blue, jesteś niesamowity, oczywiście opowiadanie jest jeszcze bardzo gorące i wymaga poprawy, z czym się do Ciebie potem zwrócę, natomiast, kompletnie nie mam pojęcia o sprawach technicznych, ale jak tylko uzbieram odpowiednią ilość do druku i solidnie poprawię, to się absolutnie do Ciebie zwrócę po pomoc. Podwójnie uradowałeś moje serce. Dziękuję Ci bardzo! :D


koliberek333
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » wtorek 11 cze 2013, 01:10

Obrazek

Matka Boska Wędrująca


Tak moze i wiek minoł od tych casów, a może i mniej, kiej to ludziska kaplickę budować we wsi chcieli, coby opiekę Matki Bozej mieć od teroz, na zawse! No i prosom gospodazy, by tak gdzie w polu najwyzej ci ona stała i nade wsiom a takze gzesnikami podłymi, i wselkim maluckim stworzeniem górowała, w opiece swojej bezustannej, a miłosiernej.

Posli ze więc do Józicka, co to pole wysoko mioł i tamze kozden ze wsi widziałby Maryjkę Serdecnom i Dobrom.

Prosom tedy go, coby przyzwolenie na postawienie kaplicki doł. Ale tensicić wzioł sie i zaporł. Ze to niby miejsce mu zabieze figurko taka, a pola u niego maluśko, a dziecków sporo


Posli tedy ludziska do Janicka, Józkowego sąsiada. I dalejze prosić. Janicek, jak to Janicek, wysłuchoł, fajeckę zapolił i zekł: a to ci zascyt wielgaśny, Mateńkę na polu mieć własnym. Lubili Janicka, bo wesoły, śwarny był i jesce udatne piosenki i wiersyki rózniaste składoł na weseliskach i zawse, gdy mu na dusy lekko było. A na sksypkoch i fujarce, to tak po hali piknie groł, ze z drugiej strony Polski mu wtórowali, a wtórowali...

Od tamtych por wiele wody w Popradzie a i Dunajcu upłynęło. Stary Józek siedzioł na psypiecku, albo i wedle chaty, fajke kuzył od casu do casu i spoglądoł, jako to jego wnuk Antoni gospodozy na polu wysokim. A Antoni co posedł w pole, to za kozdym rozem, po parę centymetrów, hacył pługiem miedze Stasia, wnuka Janickowego.

Ilesić rocków, choć znowuz nie tak za wiele upłynęło, kiej to Matka Bosko, co ją ludziska psed wiekiem prawie wzieli i postawili na polu Janickowym, na pole Antosiowe psesła.

Razu jednego Antoni pode kościołem sie skarzył, ze Stasiek mu we w miedze wchodzi i zabiero, co jego niby jest, ze pazerny taki
A to się ludziska zaceły wowcas śmioć, ze ta Matka Bosko, co jo dziadowie na polu Janickowym postawili, to nie tylko Miłosierno, ale i Wendrująco jest, bo to calutki juz meter psesła z jednego pola na drugie. Wtedy, to Antoni sie rychło jakosić wzioł i zawinoł, ino sie za nim kuzyło, a kuzyło we słonecku niedzielnym
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » piątek 14 cze 2013, 12:43

Poprawiona wersja, tamta do wyrzucenia.


Obrazek

O tramwaju, psie, chłopcu, kluczach i pociągu




Tak się jakoś złożyło, że już dość dawno nie jechałam tramwajem. Tak więc w czerwcowe, sobotnie letnie popołudnie, wsiadłam do niego z tym większym zadowoleniem. Zważywszy jeszcze fakt, że nie tylko było miejsce, ale tramwaj był jak najbardziej nowoczesny, przyjemnie schludny, z dużą też ilością przestrzeni, oraz z pełną informacją, dokąd się jedzie. Można było nawet pozwolić sobie na ten rzadki luksus i usiąść przy oknie z drugiej strony, gdzie słońce nie raziło, tak bardzo, w oczy.

Miałam przed sobą całe półgodziny jazdy, oczywiście w celach rozrywkowo-kulturalnych, bo na Doc. Festival, czyli na jeden z najlepszych festiwali filmów dokumentalnych, jakie oferuje nam Wybrzeże. A w prezencie, od jego organizatorów, wędrówka po świecie, jakiej nie można sobie wymarzyć i jakiej nigdy nie zapewni nam najlepszy nawet przewodnik.

Rozluźniłam się więc i zadumałam. Znajome, na pamięć już, bo od lat ponad trzydziestu, widoki; a raczej fragmenty gdańskiego Przymorza, potem Zaspy i Wrzeszcza, przeniosły mnie do londyńskiego metra i jego gęstej, podziemnej atmosfery. Do tego kreciego, w niemałym stopniu, życia. Pospiesznego i codziennego biegania z tunelu do tunelu, tłoczenia się na ruchomych schodach, których są tam nieprzebrane ilości, a wreszcie, w przeważnie w zbyt dusznych, podziemnych kolejach. Przyglądałam się też różnokolorowym twarzom, przysłuchiwałam często zupełnie niezrozumiałym, bo wielojęzycznych rozmowom. Czuło się też wyraźnie, iż ciała stłoczone, niczym sardynki w puszce; wyczekiwały na oby, czym prędzej podaną, lecz za to z najlepszą londyńską dykcją i precyzją, tudzież z rozwlekłym akcentem i dość miękkim zazwyczaj brzmieniem, nazwę stacji. Stacji, na której chce się jak najszybciej wysiąść, by uniknąć potu i umęczenia nadmierną ilością godzin pracy i codziennym dojazdem. Tych tak wielu i przypadkowych zapewne, bo kolorowych ciał, jakby pomyślał zapewne niejeden rdzenny tubylec, zapominając, że to tylko sprawiedliwy zwrot w historii ekspansywnych dziejów Anglii. Tysiące Czarnych, Hindusów itp. są tego najlepszym przykładem.


Niestety, ale pamięć atmosfery londyńskiego undergroundu nie należała do najszczęśliwszych; szczególnie, gdy na łokciu opartym o okno tramwaju, czuło się wreszcie, pierwsze w tym roku oznaki prawdziwie przyjemnego, rozlewającego się po całym ciele, ciepła. Ciepła, którego tak bardzo brakowało w ostatnim czasie, w niemal ustawicznie wietrznym i wilgotnym Londynie; a to z powodu atlantyckich pływów i wyziewów brudnej, ponad wszelkie wyobrażenia, Tamizy.

Zatem, w obronie przed siąpliwym i przejmującym do szpiku kości, chłodem londyńskiej metropolii, przeniosłam się pamięcią do pociągu, jadącego wprost do Barcelony. Zdaje się, że z Hospitaled. Gdzieś tak, około trzydziestu kilometrów, na południe od Tarragony.

Podróż była zachwycająca, jechaliśmy bowiem skalistymi i żółtymi zazwyczaj wzgórzami, wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, rozbłękiconego do granic wszelkich wyobrażeń. I wreszcie, marzeń o urlopie. I to takim z bardzo żywo i wyraziście niebieskim, jak na najpiękniejszych pocztówkach, niebem. Spotykane pinie, kaktusy i egzotyczne rośliny, pomarańczowo-cytrynowe, oraz świeżo-zielone oliwne drzewa, liliowe beniaminki, różowo-fioletowe migdałowce, a także pomarańczowo-rude owocami daktyli, palmy, ożywiały ten wszechobecny lazur i upalną, spokojną ciszę. Zakłócaną jedynie pędem szybkiej, bo najnowocześniejszej linii kolejowej.

Oraz niesamowitym, lecz miłym dla uszu harmiderem, jaki panował w pociągu. Połączonego z radością spotkania i wzajemnej podróży. Po romańska śpiewność i ciepło języka hiszpańskiego rozpełzły się przyjemnym rytmem i brzmieniem po całym wagonie, a raczej wagonach. Otwartość i niezwykła żywiołowość gestów, radosna, a także, nie mniej ekspresyjna mimika, spowodowana prawie stale towarzyszącym tam słońcem, przykuwała uwagę i wzbudzała nadzwyczajne zainteresowanie podróżnika z północy.

Podobnie rozprzestrzeniające się ciepło w gdańskim tramwaju, a przy tym
niewymowny chłód w kontaktach z innymi podróżującymi, przeniosły mnie z tym większą tęsknotą do barcelońskiego pociągu, pełnego życia, śmiechu i razgaworów. Początkowo myślałam, że ci wszyscy, tak żywo ze sobą i dość głośno rozprawiający Hiszpanie, pewnie jadą z pracy, ze szkoły i stąd doskonale się znają. Zwłaszcza, że rozmawiają ze sobą z wielką zapalczywością, chęcią, a przy tym jak najbardziej serdecznie i naturalnie.

Jakże wielkie było moje zdumienie, gdy dowiedziałam się, że tak wcale nie jest. Że z reguły są to obcy sobie ludzie. Nie znający się, z całą pewnością, wcześniej. Obcy ludzie? Czy tam w ogóle funkcjonuje takie określenie?


Jednakże z moich słonecznych rozważań i wspomnień z niedalekiej przeszłości, wyrwał mnie dość ostry, a przy tym bardzo zasmucony ton, siedzącej naprzeciwko mnie, szczuplutkiej, a może nawet anorektycznej dziewczyny. Jej zbyt wąskie usta, podłużna twarz, częściowo skryta pod resztką ciemnych i bardzo postrzępionych włosów, z wymiętoszona i zgaszoną, bo przyblakłą i poszarzałą cerą; zwróciły moją uwagę, podobnie jak też przygasłe spojrzenie; które to dość szybko, wyrwało mnie z błogiego stanu.

- Co, nie chcesz ze mną rozmawiać? Trudno, jeśli nie chcesz, to nie! – I gdyby miała normalny telefon, a nie komórkę, to pewnie rzuciłaby z impetem słuchawką, a tak, speszona, dość pospiesznie przerwała swoją, w zasadzie, nie rozmowę. I zapadła się na dobre już w sobie, jeszcze bardziej spięta, smutna i odległa. Żal mi się zrobiło dziewczyny, a przez nią, wszystkich takich dziewcząt. Ich chwilowych, a jednak tragedii i tak dalece pogrążającego w sobie, smutku


Ponownie więc, przeniosłam się z do Hiszpanii. Bo przecież, gdyby to było tam, mogłabym zwyczajną rozmową rozjaśnić jej żal; z powodu porzucenia, które tak intensywnie zawisło w powietrzu. Wydawało się nawet, że za moment zmaterializuje się i osaczy swoim żałobnym wręcz i gęstym, oraz lepkim cieniem, każdego z nas, siedzącego nieopodal.

Jedyne, co mogłam wówczas zrobić, to skupić się na ciepłych myślach o, i
do wszystkich takich porzuconych, smutnych i zawiedzionych życiem, i oraz bliźnimi... nie mówiąc już, o zawiedzeniu się na sobie samym, czy też sobie samej
.

Ukołysana, miękkim bardzo, stukotem nowoczesnego tramwaju i panującą w nim sobotnią, słoneczną ciszą, najzwyczajniej w świecie odpłynęłam na dłuższą chwilę, w niebyt. Tak jakbym rozpuściła się zupełnie i zapomniała, że jestem
że w ogóle coś, ktoś jest
może prócz tej, siedzącej na przeciw mnie, smutnej i chuderlawej dziewczyny, oraz paru innych osób w tle.

Z tego, prawie że nirwanicznego stanu, wybudził mnie nagle bardzo ciepły i dziecinny głos, oraz nadzwyczaj ożywiona rozmowa. Zdziwiona, zobaczyłam siedzącą obok mnie, około dwunastoletnią, uroczą dziewczynkę, której wcześniej nie było, a na przeciw niej ślicznego, niczym małego cherubinka, bo dość pulchnego i tak serdecznego w wyrazie twarzy, chłopca. Nie mógł mieć więcej, podobnie, jak dziewczynka, niż jedenaście, bądź dwanaście lat. Sama już jego twarz urzekała, tak rzadką obecnie niewinnością i niefrasobliwością.

- Wiesz, jaki ja mam dzisiaj wielki problem? Zgubiłam swoje klucze, i co ja teraz powiem mamie! Dorobienie kluczy jest teraz takie drogie - perorowała mała Piękność i ożywcza dla reszty pasażerów, Świeżość.

- Będąc na twoim miejscu, nie martwił bym się tak bardzo! Bo może się jeszcze zwyczajnie znajdą. Wszystko jest możliwe. Przecież, wiesz. – Dziewczynka wyostrzyła zmysły, jej źrenice wyraźnie się rozszerzyły.

- Opowiem ci, jakie ja miałem ostatnio zdarzenie – kontynuował chłopiec pogodnie i śmiało, oraz z taką lekkością, jakby nikogo, oprócz nich, w tramwaju nie było. – A więc, wyobraź sobie, że niedawno mój pies zjadł mi cały pęk kluczy i to taki naprawdę duży pęk kluczy, a pies jest nieduży, o czym doskonale wiesz


Opowieść, oraz serdeczność z jaką pocieszał dziewczynkę, przeniosła mnie z powrotem do tu i teraz. Zaciekawiona więc, zapytałam;

- Jak to, pies zjadł klucze?!

- Naprawdę, proszę panią, wziął i zjadł mi cały pęk kluczy!

- I, co? Co zdarzyło się potem
i co z twoim psem? – w tym miejscu kątem oka spojrzałam na smutną dziewczynę i zobaczyłam w jej oczach nutę zdumienia i zainteresowanie. Uff, jak dobrze –pomyślałam.

- A nic, proszę panią, wziąłem chusteczkę higieniczną i w końcu je odzyskałem.

- To znaczy, że jednak pies nie do końca połknął ci te klucze? Miał je w pysku, a ty je po prostu wyciągnąłeś, no to całe szczęście! - odetchnęłam z ulgą.

- Ależ nie, proszę panią, połknął całkowicie! Na początku, nie wiedziałem, co mam zrobić


- Miałeś więc, niezły stres, współczuję ci bardzo!

- Acha! Miałem i żeby pani wiedziała, jak bardzo wielki!. Ale wzięłam tę chusteczkę i poszedłem z nim na dwór i tak chodziłem z nim, tak długo chodziłem
i na szczęście, gdzieś tak po dziesięciu minutach, odzyskałem te klucze i to w całości.


Zauważyłam wówczas wyraźnie, że nie byłam już jedyną osobą zainteresowaną tą, z pozoru banalną bardzo i może dla niektórych, mało smaczną, opowieścią. Niemniej, w wielu oczach zobaczyłam autentyczne niedowierzanie.

- Ale jak? - także i ja nie mogłam pojąć?

- Zwyczajnie, drugą stroną, rozumie, pani!? Dlatego właśnie, potrzebowałem tej chusteczki. Chłopiec zdumiał mnie swoją zapobiegliwością i rozsądkiem godnym dorosłego człowieka.

- Acha
- odrzekłam i zamilkłam.

Natomiast rozmowa chłopca z dziewczynką w zupełnie naturalny i niczym nie skrępowany sposób, jak gdyby nikt nie zakłócił chwilę wcześniej, tej swobodnej wymiany zdań, toczyła się dalej. Chłopiec nie przestawał pocieszać dziewczynki i raczył ją różnymi historiami.

- A wiesz, mieliśmy z Rafałem, inną jeszcze przygodę. Graliśmy raz w piłkę. Byliśmy wtedy u niego i w pewnym momencie, ta piłka wskoczyła, do takiej bardzo, ale to bardzo głębokiej studni.

- I co, utraciliście ją na zawsze? – tym razem, ktoś inny wtrącił się do rozmowy.

- Nie, taki pan w kombinezonie, chyba jakiś pracownik, pomógł nam ją wówczas wydobyć.


- No, to masz wiele szczęścia i ciekawe przygody na swoim koncie – powiedziałam do chłopca, który pojawił się, tak jakby nie z tego świata. Taki świeży, jasny i ciepły. I taki jeszcze nieskazitelnie czysty! A już prawie dorosły.


- Nie zawsze, proszę panią, nie zawsze



Tym razem, to on, tak się jakoś zadumał. Natomiast smutna dziewczyna obok, takie miałam przynajmniej wrażenie, przestała być smutna i tak straszliwie osamotniona; a tramwaj coraz raźniej i tak jakby już radośniej, toczył się dalej ku następnej przygodzie, a może nawet i opowieści.



napisał: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » piątek 14 cze 2013, 21:27

Ze specjalną dedykacją dla Bluray'a 21

Obrazek

O tramwaju, psie, chłopcu, kluczach i pociągu



Tak się jakoś się złożyło, że już dość dawno nie jechałam tramwajem. Tak więc w czerwcowe, sobotnie letnie popołudnie, wsiadłam do niego z tym większym zadowoleniem. Zważywszy jeszcze fakt, że nie tylko było miejsce, ale tramwaj był jak najbardziej nowoczesny, przyjemnie schludny, z dużą też ilością przestrzeni, oraz z pełną informacją, dokąd się jedzie. Można było nawet pozwolić sobie na ten rzadki luksus i usiąść przy oknie z drugiej strony, gdzie słońce nie raziło, tak bardzo, w oczy.

Miałam przed sobą całe półgodziny jazdy, oczywiście w celach rozrywkowo-kulturalnych, bo na Doc. Festival, czyli na jeden z najlepszych festiwali filmów dokumentalnych, jakie oferuje nam Wybrzeże. A w prezencie, od jego organizatorów, wędrówka po świecie, jakiej nie można sobie wymarzyć i jakiej nigdy nie zapewni nam najlepszy nawet przewodnik.

Rozluźniłam się więc i zadumałam. Znajome, na pamięć już, bo od lat ponad trzydziestu, widoki; a raczej fragmenty gdańskiego Przymorza, potem Zaspy i Wrzeszcza, przeniosły mnie do londyńskiego metra i jego gęstej, podziemnej atmosfery. Do tego kreciego, w niemałym stopniu, życia. Pospiesznego i codziennego biegania z tunelu do tunelu, tłoczenia się na ruchomych schodach, których są tam nieprzebrane ilości, a wreszcie, w przeważnie w zbyt dusznych, podziemnych kolejach. Przyglądałam się też różnokolorowym twarzom, przysłuchiwałam często zupełnie niezrozumiałym, bo wielojęzycznych rozmowom. Czuło się też wyraźnie, iż ciała stłoczone, niczym sardynki w puszce; wyczekiwały na, oby czym prędzej, podaną; lecz za to z najlepszą londyńską dykcją i precyzją, tudzież z rozwlekłym akcentem i dość miękkim zazwyczaj brzmieniem, nazwę stacji. Stacji, na której chce się jak najszybciej wysiąść, by uniknąć potu i umęczenia nadmierną ilością godzin pracy i codziennym dojazdem. Tych tak wielu i przypadkowych zapewne, bo kolorowych ciał, jakby pomyślał, być może, niejeden rdzenny tubylec, zapominając, że to tylko sprawiedliwy zwrot w historii ekspansywnych dziejów Anglii. Tysiące Czarnych, Hindusów itp. są tego najlepszym przykładem.


Niestety, ale pamięć atmosfery londyńskiego undergroundu, nie należała do najszczęśliwszych; szczególnie, gdy na łokciu opartym o okno tramwaju, czuło się wreszcie, pierwsze w tym roku oznaki prawdziwie przyjemnego, rozlewającego się po całym ciele, ciepła. Ciepła, którego tak bardzo brakowało w ostatnim czasie, w niemal ustawicznie wietrznym i wilgotnym Londynie; a to z powodu atlantyckich pływów i wyziewów brudnej, ponad wszelkie wyobrażenia, Tamizy.

Zatem, w obronie przed siąpliwym i przejmującym do szpiku kości, chłodem londyńskiej metropolii, przeniosłam się pamięcią do pociągu, jadącego wprost do Barcelony. Zdaje się, że z Hospitaled. Gdzieś tak, około trzydziestu kilometrów, na południe od Tarragony.

Podróż była zachwycająca, jechaliśmy bowiem skalistymi i żółtymi zazwyczaj wzgórzami, wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, rozbłękiconego do granic wszelkich wyobrażeń. I wreszcie, marzeń o urlopie. I to takim z bardzo żywo i wyraziście niebieskim, jak na najpiękniejszych pocztówkach, niebem. Spotykane pinie, kaktusy i egzotyczne rośliny, pomarańczowo-cytrynowe, oraz świeżo-zielone oliwne drzewa, liliowe beniaminki, różowo-fioletowe migdałowce, a także pomarańczowo-rude owocami daktyli, palmy, ożywiały ten wszechobecny lazur i upalną, spokojną ciszę. Zakłócaną jedynie pędem szybkiej, bo najnowocześniejszej linii kolejowej.

Oraz niesamowitym, lecz miłym dla uszu harmiderem, jaki panował w pociągu. Połączonego z radością spotkania i wzajemnej podróży. Poromańska śpiewność i ciepło języka hiszpańskiego rozpełzły się przyjemnym rytmem i brzmieniem po całym wagonie, a raczej wagonach. Otwartość i niezwykła żywiołowość gestów, radosna, a także, nie mniej ekspresyjna mimika, spowodowana prawie stale towarzyszącym tam słońcem, przykuwała uwagę i wzbudzała nadzwyczajne zainteresowanie podróżnika z północy.

Podobnie rozprzestrzeniające się ciepło w gdańskim tramwaju, a przy tym
niewymowny chłód w kontaktach z innymi podróżującymi, przeniosły mnie z tym większą tęsknotą do barcelońskiego pociągu, pełnego życia, śmiechu i nieobowiązujących rozmów. Początkowo myślałam, że ci wszyscy, tak żywo ze sobą i dość głośno rozprawiający Hiszpanie, pewnie jadą z pracy, ze szkoły i stąd doskonale się znają. Zwłaszcza, że rozmawiają ze sobą z wielką zapalczywością, chęcią, a przy tym jak najbardziej serdecznie i naturalnie.

Jakże wielkie było moje zdumienie, gdy dowiedziałam się, że tak wcale nie jest. Że z reguły, są to obcy sobie ludzie. Nie znający się, z całą pewnością, wcześniej. Obcy ludzie? Czy tam w ogóle funkcjonuje takie określenie?


Jednakże z moich słonecznych rozważań i wspomnień z niedalekiej przeszłości, wyrwał mnie dość ostry, a przy tym bardzo zasmucony ton, siedzącej naprzeciwko mnie, szczuplutkiej, a może nawet anorektycznej dziewczyny. Jej zbyt wąskie usta, podłużna twarz, częściowo skryta pod resztką ciemnych i bardzo postrzępionych włosów, z wymiętoszoną i zgaszoną, bo przyblakłą i poszarzałą cerą; zwróciły moją uwagę, podobnie jak też przygasłe spojrzenie; które to dość szybko, wyrwało mnie z błogiego stanu.

- Co, nie chcesz ze mną rozmawiać? Trudno, jeśli nie chcesz, to nie! – I gdyby miała normalny telefon, a nie komórkę, to pewnie rzuciłaby z impetem słuchawką; a tak, speszona, dość pospiesznie przerwała swoją, w zasadzie, nie rozmowę. I zapadła się na dobre już w sobie, jeszcze bardziej spięta, smutna i odległa. Żal mi się zrobiło dziewczyny, a przez nią, wszystkich takich dziewcząt. Ich chwilowych, a jednak tragedii i tak dalece pogrążającego w sobie, smutku


Ponownie więc, przeniosłam się z do Hiszpanii. Bo przecież, gdyby to było tam, mogłabym zwyczajną rozmową rozjaśnić jej żal, z powodu porzucenia, które tak intensywnie zawisło w powietrzu. Wydawało się nawet, że za moment zmaterializuje się i osaczy swoim żałobnym wręcz i gęstym, oraz lepkim cieniem, każdego, siedzącego nieopodal.

Jedyne, co mogłam wówczas zrobić, to skupić się na ciepłych myślach, o porzuconych, smutnych i zawiedzionych życiem, oraz bliźnimi... nie mówiąc już, o zawiedzeniu się na sobie samym, czy też sobie samej
.

Ukołysana, miękkim bardzo, stukotem nowoczesnego tramwaju i panującą w nim sobotnią, słoneczną ciszą, najzwyczajniej w świecie odpłynęłam na dłuższą chwilę, w niebyt. Tak jakbym rozpuściła się zupełnie i zapomniała, że jestem
że w ogóle coś, ktoś jest
może prócz tej, siedzącej na przeciw mnie, smutnej i chuderlawej dziewczyny, oraz paru innych osób w tle.

Z tego prawie, że nirwanicznego stanu, wybudził mnie nagle bardzo ciepły i dziecinny głos, oraz nadzwyczaj ożywiona rozmowa. Zdziwiona, zobaczyłam siedzącą obok mnie, około dwunastoletnią, uroczą dziewczynkę, której wcześniej nie było, a na przeciw niej ślicznego, niczym małego cherubinka, bo dość pulchnego i tak serdecznego w wyrazie twarzy, chłopca. Nie mógł mieć więcej, podobnie, jak dziewczynka, niż jedenaście, bądź dwanaście lat. Sama już jego twarz urzekała, tak rzadką obecnie niewinnością i niefrasobliwością.

- Wiesz, jaki ja mam dzisiaj wielki problem? Zgubiłam swoje klucze, i co ja teraz powiem mamie! Dorobienie kluczy jest teraz takie drogie - perorowała mała Piękność i ożywcza dla reszty pasażerów, Świeżość.

- Będąc na twoim miejscu, nie martwił bym się tak bardzo! Bo może się jeszcze zwyczajnie znajdą. Wszystko jest możliwe. Przecież, wiesz... – Dziewczynka wyostrzyła zmysły, jej źrenice wyraźnie się rozszerzyły.

- Opowiem ci, jakie ja miałem ostatnio zdarzenie – kontynuował chłopiec pogodnie i śmiało, oraz z taką lekkością, jakby nikogo, oprócz nich, w tramwaju nie było. – A więc, wyobraź sobie, że niedawno mój pies zjadł mi cały pęk kluczy i to taki naprawdę duży pęk kluczy, a pies jest nieduży, o czym doskonale wiesz


Opowieść, oraz serdeczność z jaką pocieszał dziewczynkę, przeniosła mnie z powrotem do tu i teraz. Zaciekawiona więc, zapytałam;

- Jak to, pies zjadł klucze?!

- Naprawdę, proszę panią, wziął i zjadł mi cały pęk kluczy!

- I, co? Co zdarzyło się potem
i co z twoim psem? – w tym miejscu, kątem oka spojrzałam na smutną dziewczynę i zobaczyłam w jej oczach nutę zdumienia i zainteresowanie. Uff, jak dobrze –pomyślałam.

- A nic, proszę panią, wziąłem chusteczkę higieniczną i w końcu je odzyskałem.

- To znaczy, że jednak pies nie do końca połknął ci te klucze? Miał je w pysku, a ty je po prostu wyciągnąłeś, no to całe szczęście! - odetchnęłam z ulgą.

- Ależ nie, proszę panią, połknął całkowicie! Na początku, nie wiedziałem, co mam zrobić


- Miałeś więc, niezły stres, współczuję ci bardzo!

- Jasne, że miałem i żeby pani wiedziała, jak bardzo wielki!. Ale wzięłam tę chusteczkę i poszedłem z nim na dwór i tak chodziłem z nim, tak długo chodziłem
i na szczęście, gdzieś tak po dziesięciu minutach, odzyskałem te klucze i to w całości.


Zauważyłam wówczas wyraźnie, że nie byłam już jedyną osobą zainteresowaną tą, z pozoru banalną bardzo i może dla niektórych, mało smaczną, opowieścią. Niemniej, w wielu oczach zobaczyłam, autentyczne niedowierzanie.

- Ale jak? - także i ja nie mogłam pojąć?

- Zwyczajnie, drugą stroną, rozumie, pani!? Dlatego właśnie, potrzebowałem tej chusteczki. - Chłopiec zdumiał mnie swoją zapobiegliwością i rozsądkiem godnym dorosłego człowieka.

- Aha
- odrzekłam i zamilkłam.

Natomiast, rozmowa chłopca z dziewczynką, w zupełnie naturalny i niczym nie skrępowany sposób, jak gdyby nikt, nie zakłócił chwilę wcześniej, tej swobodnej wymiany zdań, toczyła się dalej. Chłopiec nie przestawał pocieszać dziewczynki i raczył ją różnymi historiami.

- A wiesz, mieliśmy z Rafałem, inną jeszcze przygodę. Graliśmy raz w piłkę. Byliśmy wtedy u niego i w pewnym momencie, ta piłka wskoczyła, do takiej bardzo, ale to bardzo głębokiej studni.

- I co, utraciliście ją na zawsze? – tym razem, ktoś inny wtrącił się do rozmowy.

- Nie, taki pan w kombinezonie, chyba jakiś pracownik, pomógł nam ją wówczas wydobyć.


- No, to masz wiele szczęścia i ciekawe przygody na swoim koncie – powiedziałam do chłopca, który pojawił się, tak jakby nie z tego świata. Taki świeży, jasny i ciepły. I taki jeszcze nieskazitelnie czysty! A już prawie dorosły.


- Nie zawsze, proszę panią, nie zawsze


Tym razem, to on, tak się jakoś zadumał. Natomiast smutna dziewczyna obok, takie miałam przynajmniej wrażenie, przestała być smutna i tak straszliwie osamotniona; a tramwaj coraz raźniej i tak jakby już radośniej, toczył się dalej ku następnej przygodzie, a może nawet i opowieści.



napisał i poprawił: koliberek333
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » sobota 15 cze 2013, 22:58

Obrazek

Przygoda z medalikiem lekkim jak piórko koliberka



Krystyna ma już swoje lata, nie jest to jeszcze wiek matulezumowy, ale jej kości wystarczająco intensywnie dały znać o sobie, bo w postaci zwyrodnieniowych, dojmujących bólów, ograniczonej sprawności i pogłębiającego się uczucia niewygody.

Jak powszechnie już wiadomo, medycyna oficjalna niezbyt sobie radzi z tym tematem i nie oszukujmy się, jak przeważnie z każdym innym. Nachodziła się zatem biedna i tu i tam, i w zasadzie żadnej pocieszającej zmiany. Może gdyby była bogata i nie czekała miesiącami w kolejkach do odpowiednich specjalistów i na badania, jej łażenie na obolałych coraz bardziej nogach, miałoby nawet sens. A tak?

Bo, przecie ile można brać środków przeciwbólowych, nieobojętnych w końcu dla organizmu, który coraz bardziej zbliża się do progu wrażliwości i braku odporności małego dziecka. Nie śpiąc, od ponad roku niemal wcale i nierzadko krzycząc z bólu, szczególnie nasilającego się nocą, zupełnie już bezradna poddała się beznadziei, a nawet zaczynała pojmować samobójców. Coraz bardziej też zaprzyjaźniała się ze Śmiercią. I kto powiedział, że to jakaś kara, koniec, kres, kresów, a nie zwyczajne wybawienie?

Pan Kostuś, czy też Kostusia, to najlepsze lekarstwo na jej obolałe kości. A trumna i piasek najlepszy oczyszczacz ze wszelkich zmartwień i niepowodzeń i niepotrzebnej złości. Tak, taak..

- Wiesz, łatwo i lekko mi się teraz o tym mówi, bo jest lato i o wiele mniej boli, i prawie już wierzę, że to już na zawsze. Ale tak raczej nie jest – opowiada.

- Najgorzej było wilgotną jesienią, zimą i wiosną. Nie uwierzysz, tyle właśnie miesięcy spędziłam, złożona nieludzkim cierpieniem, w łóżku. Już miałam dość, ale pewnego marcowego poranka pojawił się Wojtek, mój stary przyjaciel.

- Ależ, dziewczyno, jak możesz się na to godzić? Ileż można leżeć i nic? Żadnej, zdecydowanej poprawy?

- Ja mu na to, że nie mam kasy, że wiesz jak to jest z tym lekarzami teraz
. i tą ich całą opieką i Służbą Zdrowia w ogóle; zwłaszcza w stosunku do starych ludzi. Coś tam zaczęłam biadolić o naturalnej i celowej selekcji, przywoływać wszystkie znane mi teorie spiskowe dotyczące tej kwestii i tak dalej i tak dalej


- Wojtek, jak to Wojtek, ze spokojem wysłuchał i nie pocieszał, bo Wojtek od pocieszania, to nie jest na pewno! Od samego początku naszej znajomości, a jest ona niekrótka, w naszej relacji wyróżnia go jedna zasadnicza cecha; pojawia się zawsze tylko wtedy, gdy potrzebuję pomocy. Nawet gdyby miało upłynąć trzy, lub pięć lat, to nie ma znaczenia. Jest tylko w tych konkretnych chwilach i potem znów na dłuższy czas gdzieś tam się zapada w swoim, jemu tylko znanym, życiu. Nie dzwonię, nie pytam, bo wiem że i tak jest. I znowu przyjdzie, kiedy potrzeba, i opowie mi co należy, i ile trzeba.

- Tak więc pojawił się i tej wiosny. I wiesz co? Kazał mi koniecznie iść na te targi ezoteryczne, czy jak im tam; że może tam dostanę specyfiki, które przyniosą mi ulgę i niewykluczone, że jeszcze ktoś mi wprost pomoże.

- A to i poszłam – Krystyna wygodniej ułożyła się w fotelu, popijając dymiące aromatem lasów i łąk, zioła.

- A tu tyle tego, mówię ci! Nie wiesz gdzie i na czym osadzić oczy! Wszystko cudowne, unikalne i wszechstronnie zdrowe! Zewsząd same panace’a, etc...Przy tym takie to wszystko kolorowe, oryginalne i zazwyczaj nie stąd, bo z dalekiej Syberii, Amazonii, z wysokich Andów, czy Nepalu. No wiesz, to robi wrażenie! A w powietrzu unoszą się aromaty najróżniejszych ziół z kadzidełek i nie tylko, w tle słychać muzykę relaksacyjną.

Pokorne, ale niemniej namolne zachęty, kamienie szlachetne, półszlachetne, kosmetyki i maści
oraz uzdrowiciele, szamani i wróże też najprzeróżniejsze maści, to zbyt wiele, jak na jeden i pierwszy raz!. A różni wybawiciele, jasnowidzący i inne wróżki, to spod Bajkału nawet, Białorusi, Ukrainy

W tym miejscu oczy Krystyny rozjaśniły się i rozbłysły, jak gwiazdy na wieczornym niebie. - Uwierz mi, takiego kuszenia bycia doskonałym i zdrowym, nie masz nigdzie! Zewsząd tylko to zwodzenie, ustawiczne zachwalanie i zachęcanie. No i nieźle się nakręciłam, rozwibrowałam poprzez to nasycanie tak różnorodną i przebogatą ofertą. Cuda, cudeńka i cudenieczka!

I gdyby tak człowiek mógł zaordynować sobie, choć po jednym z każdego stoiska, tego bardzo cudownego specyfiku, ambrozji lub seansu, to byłby zapewne, o to stoisko właśnie, następne i następne, bliżej doskonałości i raju. Tak więc, głupiejesz wśród tego przyobiecanego ci tak bardzo solennie, nadmiaru i szczęścia. Szczególniej zaś wtedy, gdy zaglądasz do portfela. Co dzieje się wprost proporcjonalnie do jego zawartości. Jeśli świeci pustkami, to na tyle zanurzasz się w swojej niemożności i tym więcej markotniejesz; a jeśli masz go w miarę pękaty, szastasz pewny przepustki do Edenu, jakiej nigdzie indziej, bo tak wprost i bardzo spektakularnie, nie doświadczysz...

- A że sposobów na wciśnięcie się do boskiego przybytku jest tam tyle, to niech cię głowa nie boli; zawsze się jakiś znajdzie. Bo co i rusz jakiś magik, bądź inny szaman wychynie głowę i tak jakoś delikatnie, acz niebywale skutecznie wciągnie cię do się, przyobiecując jedyną taką i wspaniałą reanimację twojej duszy i ciała, i to na każdym planie.

A to zaklnie cię jak należy i poszepce nad uchem, jak niegdyś szeptuchy po wsiach, pośród puszcz głębokich, czyniły
a to ze złego rozeklnie. Wreszcie, wymiecie wszelkie energetyczne śmieci, napełni, jak pustą kankę po mleku, życiodajnym eterem i boskim eliksirem
Nic, tylko brać panowie i panie. Tylko brać!

- Tyle, że tym razem, to wzięli, ale mnie. Najpierw miała być diagnoza poprzez zwyczajne przyłożenie rąk. No i była! Wyobraź sobie, zupełnie prawdziwa, gdyż pokrywała się z moimi lekarskimi diagnozami. Pieniędzy pani wzięła mniej, niźli zazwyczaj, bierze
Wykryła też zmiany w jelicie, co potwierdziło się potem w badaniu lekarskim. Nowotwór łagodny, ale jednak.

- W związku z powyższym, przyobiecałam sobie, że pójdę do tej pani latem, a nuż mi pomoże i kościska trochę w ciepło i zdrowie wyciągnie
Idę więc taka ufna i pospiesznym krokiem, byleby szybciej, póki pani z rana rześka i pod parasolem boskiej energii się pławi się jeszcze należycie; bo zapomniałam ci dodać, iż pierwszym razem uzdrawiała mnie w imię Jezusa i Boga samego.

Dziwne mi to nieco było, bo działo się w otoczeniu ezoteryków ponoć i jak wspomniałam, najprzeróżniejszej proweniencji znachorów i uzdrowicieli, kręgarzy, jak też widzących twoją aurę i twoje najmniejsze bodaj grzechy i przewinienia
Tak więc sobie myślę: Ty Ojcze i Matko, tam wysoko w niebie i mam nadzieję, że i we mnie też; wspomagaj to dzieło i patrz, żeby jak najlepiej pani Mądrej poszło ze mną
Taką zbolałą, bo najpewniej niepokorną i przez to, tak bardzo osamotnioną i biedną.

Idę więc tam wczoraj znowu, bo już lato przecież w pełni, a raczej pędzę, by dogonić myśli napełnione tym szczególnym oczekiwaniem wybawienia mnie, z mojej osobistej opresji, gdy nagle ktoś delikatnie zachodzi mi drogę:

- Przepraszam panią, ale czy mogłaby pani przyjąć ode mnie ten medalik? – dawno nie słyszałam tyle zdeterminowanej pokory w głosie. Szczupły, a raczej zbyt wychudzony mężczyzna w średnim, a raczej nieokreślonym wieku, nie odstępował ode mnie.

Byłam tak zdumiona, że nim przywołałam biegnące przede mną w takim tempie myśli, otworzyłam w przezabawny sposób oczy i zamarłam na moment. Miałam wrażenie, że nie zdążyłam nawet postawić jeszcze, jednej z moich nóg, na wszechwypełniający potężny plac, beton. Zawisałam niemal w powietrzu, nie tylko jedną nogą ale i nową myślą: a co też tutaj, w tym dokładnie miejscu, robi najzwyczajniejszy żebrak? Żebrak? Pod Gdańską Halą Oliwia? I jak się to ma do tych niezwyczajnych targów, choć od wielu już lat bardzo cyklicznych, a nawet już po części powszednich. Że też coś!? Na co liczy i czego ode mnie chce?

- Proszę panią, proszę to wziąć ode mnie, to medalik Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia. - Jeszcze szerzej otworzyłam oczy i uwydatniłam głupią zapewne bardzo minę i jak się domyślasz, wbrew niezrozumieniu tak nagłej sytuacji, stanęłam wreszcie twardo na dwóch nogach, bo na betonowym w końcu, podłożu.

- ???

- To za darmo, proszę pani, zupełnie za darmo
ten medalik ma potężną, cudowną moc, proszę panią!

– Zdumiewające- pomyślałam - medalik maleńki i lekki jak piórko koliberka, a takiej mocy
No, cuda! Same cuda wokół
i tu wychynął ze mnie, jak zwykle w podobnych sytuacjach, ten figlant, przechera i cynik lekki.

Opanowałam się jednak błyskawicznie i uszanowałam pełną nadziei i tak wielce pobożną, i cierpliwie wysuniętą w moją stronę, dłoń. I już w biegu niemal, porwałam ów cudowny atrybut i pobiegłam żwawym krokiem dalej
. I jak to bywa, z nagła oświeciło mnie - uświadomiłam sobie bowiem.... że pobiegłam, ale... w paszczę Złego, Diabła i Wszelkiego Nieczystego! I że to nie żaden żebrak, ale Ratownik. Ratownik duszy mojej zgubionej, bo złaknionej ulgi i zbawienia, pomimo wszystko i nade wszystko
i to jeszcze GDZIE!!!.

Jednakże, po przekroczeniu bądź, co bądź i co najmniej, Bramy Sezamu; piekło pokus wciągnęło mnie zupełnie! A no, bo to jakiś specyfik z Nepalu, akurat na moją dolegliwość, ucieszył moje serce. A to kremik, wiesz, taki z nagietka i żyworódki, i to jeszcze z kwasem hialuronowym za niedużą cenę, jak sądzę. Cudowne koloidalne srebro na te moje paskudne stany zapalne. No i wreszcie moja uzdrowicielka, znowu doskonale potwierdzająca moją aktualną diagnozę i ponownie uzdrawiająca mnie w imię Jezusa Chrystusa i Pana Boga Samego Najwyższego.

Następnie, ktoś spod Olsztyna, wyobraź sobie: aż cztery klątwy ze mnie zdjął
Wyszłam więc, ale dopiero wtedy, gdyż już w portfelu było zupełnie pusto, za to w sercu nadziei i otuchy pełno. I taka mnie jakaś radość na tę chwilę, wzięła i opanowała, że nie wiem, co!

Wychodzę więc jeszcze pewniejszym i bardziej energicznym krokiem, a wokół piekielnych bram, widzę tym razem, ale niemal już małą armię wybawicieli z medalikami.

- Nie, nie – dziękuję, już taki mam! – odkrzyknęłam nagabywana i pobiegłam tym bardziej rozbawiona sceną, jaką zobaczyłam i moim, trafnym już wcześniej, przypuszczeniem. Co, by jednak nie mówić: Ratownicy są wśród nas





napisał i prawie, że już poprawił: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » wtorek 18 cze 2013, 14:45

Obrazek


Przygoda z medalikiem lekkim jak piórko koliberka



Krystyna ma już swoje lata, nie jest to jeszcze wiek matulezumowy, ale jej kości wystarczająco intensywnie dały znać o sobie, bo w postaci zwyrodnieniowych, dojmujących bólów, ograniczonej sprawności i pogłębiającego się uczucia niewygody.

Jak powszechnie już wiadomo, medycyna oficjalna niezbyt sobie radzi z tym tematem i nie oszukujmy się, jak przeważnie z każdym innym. Nachodziła się zatem biedna i tu i tam, i w zasadzie żadnej pocieszającej zmiany. Może gdyby była bogata i nie czekała miesiącami w kolejkach do odpowiednich specjalistów i na badania, jej łażenie na obolałych coraz bardziej nogach, miałoby nawet sens. A tak?

Bo, przecie ile można brać środków przeciwbólowych, nieobojętnych w końcu dla organizmu, który coraz bardziej zbliża się do progu wrażliwości i braku odporności małego dziecka. Nie śpiąc, od ponad roku niemal wcale i nierzadko krzycząc z bólu, szczególnie nasilającego się nocą, zupełnie już bezradna poddała się beznadziei, a nawet zaczynała pojmować samobójców. Coraz bardziej też zaprzyjaźniała się ze Śmiercią. I kto powiedział, że to jakaś kara, koniec, kres, kresów, a nie zwyczajne wybawienie?

Pan Kostuś, czy też Kostusia, to najlepsze lekarstwo na jej obolałe kości. A trumna i piasek najlepszy oczyszczacz ze wszelkich zmartwień i niepowodzeń i niepotrzebnej złości. Tak, taak..

- Wiesz, łatwo i lekko mi się teraz o tym mówi, bo jest lato i o wiele mniej boli, i prawie już wierzę, że to już na zawsze. Ale tak raczej nie jest – opowiada.

- Najgorzej było wilgotną jesienią, zimą i wiosną. Nie uwierzysz, tyle właśnie miesięcy spędziłam, złożona nieludzkim cierpieniem, w łóżku. Już miałam dość, ale pewnego marcowego poranka pojawił się Wojtek, mój stary przyjaciel.

- Ależ, dziewczyno, jak możesz się na to godzić? Ileż można leżeć i nic? Żadnej, zdecydowanej poprawy?

- Ja mu na to, że nie mam kasy, że wiesz jak to jest z tym lekarzami teraz
. i tą ich całą opieką i Służbą Zdrowia w ogóle; zwłaszcza w stosunku do starych ludzi. Coś tam zaczęłam biadolić o naturalnej i celowej selekcji, przywoływać wszystkie znane mi teorie spiskowe dotyczące tej kwestii i tak dalej i tak dalej


- Wojtek, jak to Wojtek, ze spokojem wysłuchał i nie pocieszał, bo Wojtek od pocieszania, to nie jest na pewno! Od samego początku naszej znajomości, a jest ona niekrótka, w naszej relacji wyróżnia go jedna zasadnicza cecha; pojawia się zawsze tylko wtedy, gdy potrzebuję pomocy. Nawet gdyby miało upłynąć trzy, lub pięć lat, to nie ma znaczenia. Jest tylko w tych konkretnych chwilach i potem znów na dłuższy czas gdzieś tam się zapada w swoim, jemu tylko znanym, życiu. Nie dzwonię, nie pytam, bo wiem że i tak jest. I znowu przyjdzie, kiedy potrzeba, i opowie mi co należy, i ile trzeba.

- Tak więc pojawił się i tej wiosny. I wiesz co? Kazał mi koniecznie iść na te targi ezoteryczne, czy jak im tam; że może tam dostanę specyfiki, które przyniosą mi ulgę i niewykluczone, że jeszcze ktoś mi wprost pomoże.

- A to i poszłam – Krystyna wygodniej ułożyła się w fotelu, popijając dymiące aromatem lasów i łąk, zioła.

- A tu tyle tego, mówię ci! Nie wiesz gdzie i na czym osadzić oczy! Wszystko cudowne, unikalne i wszechstronnie zdrowe! Zewsząd same panace’a, etc...Przy tym takie to wszystko kolorowe, oryginalne i zazwyczaj nie stąd, bo z dalekiej Syberii, Amazonii, z wysokich Andów, czy Nepalu. No wiesz, to robi wrażenie! A w powietrzu unoszą się aromaty najróżniejszych ziół z kadzidełek i nie tylko, w tle słychać muzykę relaksacyjną.

Pokorne, ale niemniej namolne zachęty, kamienie szlachetne, półszlachetne, kosmetyki i maści
oraz uzdrowiciele, szamani i wróże też najprzeróżniejsze maści, to zbyt wiele, jak na jeden i pierwszy raz!. A do tego różni wybawiciele, jasnowidzący i inne wróżki, bo spod Bajkału nawet, Białorusi, Ukrainy


W tym miejscu oczy Krystyny rozjaśniły się i rozbłysły, jak gwiazdy na wieczornym niebie. - Uwierz mi, takiego kuszenia bycia doskonałym i zdrowym, nie masz nigdzie! Zewsząd tylko to zwodzenie, ustawiczne zachwalanie i zachęcanie. No i nieźle się nakręciłam, rozwibrowałam poprzez to nasycanie tak różnorodną i przebogatą ofertą. Cuda, cudeńka i cudenieczka!

I gdyby tak człowiek mógł zaordynować sobie, choć po jednym z każdego stoiska, tego bardzo cudownego specyfiku, ambrozji lub seansu, to byłby zapewne, o to stoisko właśnie, następne i następne, bliżej doskonałości i raju.

Tak więc, głupiejesz wśród tego przyobiecanego ci tak bardzo solennie, nadmiaru i szczęścia. Szczególniej zaś wtedy, gdy zaglądasz do portfela. Co dzieje się wprost proporcjonalnie do jego zawartości. Jeśli świeci pustkami, to na tyle zanurzasz się w swojej niemożności i tym więcej markotniejesz; a jeśli masz go w miarę pękaty, szastasz pewny przepustki do Edenu, jakiej nigdzie indziej, bo tak wprost i bardzo spektakularnie, nie doświadczysz...

- A że sposobów na wciśnięcie się do boskiego przybytku jest tam tyle, to niech cię głowa nie boli; zawsze się jakiś znajdzie. Bo co i rusz jakiś magik, bądź inny szaman wychynie głowę i tak jakoś delikatnie, acz niebywale skutecznie wciągnie cię do się, przyobiecując jedyną taką i wspaniałą reanimację twojej duszy i ciała, i to na każdym planie.

A to zaklnie cię jak należy i poszepce nad uchem, jak niegdyś szeptuchy po wsiach, pośród puszcz głębokich, czyniły
a to ze złego rozeklnie. Wreszcie wymiecie wszelkie energetyczne śmieci, napełni jak pustą kankę po mleku życiodajnym eterem i boskim eliksirem
Nic, tylko brać panowie i panie. Tylko brać!

- Tyle, że tym razem, to wzięli, ale mnie. Najpierw miała być diagnoza poprzez zwyczajne przyłożenie rąk. No i była! Wyobraź sobie, zupełnie prawdziwa, gdyż pokrywała się z moimi lekarskimi diagnozami. Pieniędzy pani wzięła mniej, niźli zazwyczaj bierze
Wykryła też zmiany w jelicie, co potwierdziło się potem w badaniu lekarskim. Nowotwór łagodny, ale jednak.

- W związku z powyższym przyobiecałam sobie, że pójdę do tej pani latem, a nuż mi pomoże i kościska trochę w ciepło i zdrowie wyciągnie
Idę więc taka ufna i pospiesznym krokiem, byleby szybciej, póki pani z rana rześka i pod parasolem boskiej energii się pławi się jeszcze należycie; bo zapomniałam ci dodać, iż pierwszym razem uzdrawiała mnie w imię Jezusa i Boga samego.

Dziwne mi to nieco było, bo działo się w otoczeniu ezoteryków ponoć i jak wspomniałam, najprzeróżniejszej proweniencji znachorów i uzdrowicieli, kręgarzy, jak też widzących twoją aurę i twoje najmniejsze bodaj grzechy i przewinienia
Tak więc sobie myślę: Ty Ojcze i Matko tam wysoko w niebie i mam nadzieję, że i we mnie też; wspomagaj to dzieło i patrz, żeby jak najlepiej pani Mądrej poszło ze mną
Taką zbolałą, bo najpewniej niepokorną i przez to tak bardzo osamotnioną i biedną.

Idę więc tam wczoraj znowu, bo już lato przecież w pełni, a raczej pędzę, by dogonić myśli napełnione tym szczególnym oczekiwaniem wybawienia mnie z mojej osobistej opresji, gdy nagle ktoś delikatnie zachodzi mi drogę:

- Przepraszam panią, ale czy mogłaby pani przyjąć ode mnie ten medalik? – dawno nie słyszałam tyle zdeterminowanej pokory w głosie. Szczupły, a raczej zbyt wychudzony mężczyzna w średnim, a raczej nieokreślonym wieku, nie odstępował ode mnie.

Byłam tak zdumiona, że nim przywołałam biegnące przede mną w takim tempie myśli, otworzyłam w przezabawny sposób oczy i zamarłam na moment. Miałam wrażenie, że nie zdążyłam nawet postawić jeszcze jednej z moich nóg na, wszechwypełniający potężny plac, beton.

Zawisałam niemal w powietrzu nie tylko jedną nogą ale i nową myślą: a co też tutaj, w tym dokładnie miejscu, robi najzwyczajniejszy żebrak? Żebrak? Pod Gdańską Halą Oliwia? I jak się to ma do tych niezwyczajnych targów, choć od wielu już lat bardzo cyklicznych, a nawet już po części powszednich. Że też coś!? Na co liczy i czego ode mnie chce?

- Proszę panią, proszę to wziąć ode mnie, to medalik Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia. - Jeszcze szerzej otworzyłam oczy i uwydatniłam głupią zapewne bardzo minę i jak się domyślasz, wbrew niezrozumieniu tak nagłej sytuacji stanęłam wreszcie twardo na dwóch nogach, bo na betonowym w końcu, podłożu.

- ???

- To za darmo proszę pani, zupełnie za darmo
ten medalik ma potężną, cudowną moc, proszę panią!

– Zdumiewające- pomyślałam - medalik maleńki i lekki jak piórko koliberka, a o takiej mocy
No, cuda! Same cuda wokół
i tu wychynął ze mnie, jak zwykle w podobnych sytuacjach, ten figlant, przechera i cynik lekki.

Opanowałam się jednak błyskawicznie i uszanowałam pełną nadziei i tak wielce pobożną, i cierpliwie wysuniętą w moją stronę, dłoń. I już w biegu niemal, porwałam ów cudowny atrybut i pobiegłam żwawym krokiem dalej
. I jak to bywa, z nagła oświeciło mnie - uświadomiłam sobie bowiem.... że pobiegłam, ale... w paszczę Złego, Diabła i Wszelkiego Nieczystego!

I że to nie żaden żebrak, ale Ratownik. Ratownik duszy mojej zgubionej, bo złaknionej ulgi i zbawienia, pomimo wszystko i nade wszystko
i to jeszcze GDZIE!!!.

Jednakże, po przekroczeniu bądź, co bądź i co najmniej, Bramy Sezamu; piekło pokus wciągnęło mnie zupełnie! A no, bo to jakiś specyfik z Nepalu, akurat na moją dolegliwość, ucieszył moje serce. A to kremik, wiesz, taki z nagietka i żyworódki, i to jeszcze z kwasem hialuronowym za niedużą cenę, jak sądzę. Cudowne koloidalne srebro na te moje paskudne stany zapalne. No i wreszcie moja uzdrowicielka znowu doskonale potwierdzająca moją aktualną diagnozę i ponownie uzdrawiająca mnie w imię Jezusa Chrystusa i Pana Boga Samego Najwyższego.

Następnie ktoś spod Olsztyna, wyobraź sobie: aż cztery klątwy ze mnie zdjął
Wyszłam więc, ale dopiero wtedy, gdyż już w portfelu było zupełnie pusto, za to w sercu nadziei i otuchy pełno. I taka mnie jakaś radość na tę chwilę wzięła i opanowała, że nie wiem, co!

Wychodzę więc jeszcze pewniejszym i bardziej energicznym krokiem, a wokół piekielnych bram widzę tym razem, ale niemal już małą armię wybawicieli z medalikami.

- Nie, nie – dziękuję, już taki mam! – odkrzyknęłam nagabywana i pobiegłam tym bardziej rozbawiona sceną, jaką zobaczyłam i moim, trafnym już wcześniej, przypuszczeniem. Co, by jednak nie mówić: Ratownicy są wśród nas




napisał i poprawił: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
koliberek333
Posty: 441
Rejestracja: środa 02 sty 2013, 09:18
Podziękował: 61 razy
Otrzymał podziękowanie: 146 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: koliberek333 » poniedziałek 15 lip 2013, 01:01

Obrazek


Pan Gienek


To jeden z moich byłych sąsiadów, którego nie sposób nie lubić. Taki ciepły, o wystarczająco słusznej budowie, a przy tym misiowato-serdeczny, typ. Na pierwszy, drugi, trzeci i czwarty rzut oka można powiedzieć: człowiek bez wad, bo zawsze sympatyczny, otwarty na innych i bezpośredni. Bez zbędnej gry i udawania. Typowy przykład jednostki zdolnej do współpracy, zaspakajający podstawowe społeczne potrzeby. Po części własne oraz drugich napotkanych na jego codziennej, prawie od zawsze tak samo wydeptywanej ścieżce. I bez zbędnego łamania schematów oraz niepotrzebnych wychyleń.

I co ciekawe, ale do realizacji potrzeb społecznych przyczyniał się, w największym chyba stopniu jego nałóg, to jest palenie papierosów. Żeby zrealizować akt palenia, pan Gienek musiał wychodzić na galerię, na której znajdowały się również mieszkania sąsiadów. Nie sposób zatem było na niego się nie natknąć. I przy okazji nie pogawędzić miło...

Jak dobrze, że w bloku w ogóle istniała taka możliwość; zwłaszcza gdy się mieszkało w najdłuższym bodaj, budynku w Europie. Budynku, który połknął średniej wielkości miasteczko. Gdzie wyobcowanie związane z taką wydłużoną niczym wąż formą budownictwa, wyciągnęło się, w tym bardziej jeszcze niedostępną dla wspólnego przeżywania, istnienia, przestrzeń. Mowa oczywiście o około kilometrowym gdańskim falowcu.

W którym to znajduje się około stu, albo może i więcej mieszkań w jednej klatce. Wystarczająca cyfra do ogarnięcia, a raczej nie do ogarnięcia, zważywszy, ile osób liczyła sobie każda z poszczególnych rodzin. A dzieci? Na szczęście wtedy rodziły się jeszcze normalnie i chyba z normalnej miłości, bo nierzadko wypływającej z radości powojennego odnalezienia i możliwości budowania wszystkiego od nowa. Można więc chyba śmiało powiedzieć, że były to dzieci zupełnie Nowego Czasu. A nawet szumnie określić ich dziećmi Nowej Nadziei.

Czas jednak upływał w tempie podobnym do wody w Wiśle i tak wszyscy żyli w tym jednym, Wielkim Domu, który niósł nadzieję na ustabilizowane i spokojne życie, na zwyczajny, bo bez zbędnych pretensji, dostatek. A stał za tym oczywiście w miarę równy, a zatem i sprawiedliwy podział dla wszystkich. W zadziwiająco też szybkim tempie jak na owe możliwości budowały się szkoły, przedszkola, kwitła też w niemałym stopniu infrastruktura, a zakłady pracy, i głównie stocznia, wchłaniały, a potem około piętnastej wypluwały tysiące zadowolonych, że kroczą coraz szybciej do upragnionej stabilizacji, do obowiązkowo niedzielnych rosołów i spacerów wzdłuż niezmiennie wiernego Bałtyku.

Bałtyku, który nie zdradzi nikogo i nigdy, a zawsze ukoi, oderwie myśli, które już chciałyby się rozwichrzyć - ale tam, nad jego brzegiem, na szczęście prawo większe ma bryza przekształcająca się co pewien czas w wichurę i wreszcie sztorm. Tak, by jedynie wyznaczać bezpieczny rytm wszechświata i przypominać, że pomimo wszystko trwa, i coś się naprawdę w nim istotnego dzieje. I nic nie obumrze i nie rozpadnie się w nudzie i zapomnieniu niezmienną jednostajnością.

Jednostajność? Po tak dojmującej burzy dziejowej pragnęło się trochę tej jednostajności i zwyczajnego zacumowania i czasem nic nie dziania się, a nawet takich zwyczajnych codziennych, rutynowych czynności. Warunkujących wreszcie, choć jako takie poczucie bezpieczeństwa i tak długo wyczekiwany odpoczynek
przed ewentualnym następnym lotem w niebo lub skokiem w przepaść.


Co się więc stało, że dzieci Nowej Nadziei, wytęsknione dzieci nowych czasów zawiodły, i nie stały się motylami z lekkością dryfującymi po nowym Niebie i nowym Czasie? Dlaczego założyły potem glany, a wcześniej krzykliwie kolorowe spódnice i spodnie, następnie kolczyki, koraliki gdzie popadło; krzykliwie barwiły włosy, bądź golili się na łyso. Lub też coraz częściej ginęły za kratami więzień, bądź szpitali, które są tym samym, jeśli nie gorszym o wiele jeszcze przybytkiem; czy też w najgorszym przypadku wyskakiwały ostentacyjnie z ich wielkiego, wspaniałego Domu. Pomnika nowych Szans, i wielu, wielu podobnych domów, w których się w takim oczekiwaniu i nadziei, porodziły.

Nie tylko dzieci powojennych dzieci, czuły się z czasem coraz bardziej podzielone w porażającej, acz nie od razu zauważalnej, niczym postępujący paraliż, odrębności. I zgubiły się w meandrze schodów, balkonów i galerii i na siłę powciskanych lokali. Ale i oni sami. Dzieci wielkiej Migracji, oraz powojennych i nowych Ustaleń. Dzieci Wielkiej Wojny, które gdzieś należało pomieścić; ten wielki wysyp z Wileńszczyzny, Kijowszczyzny i Lwowszczyzny, nie mówiąc o zrównanej niemal doszczętnie z ziemią Warszawy i tysięcy innych polskich miast. Gdzieś trzeba było.. i to jak najszybciej.

Wszyscy, dosłownie wszyscy byli aż nadto zmęczeni konfliktem na tak globalną skalę, jak też związanymi z nim niedogodnościami i dręczącą wciąż w koszmarach sennych traumą nad traumami. Jednakże nadzieja na Nowe dodawała im skrzydeł, to owa nadzieja budowała niezliczone ilości domów, szkół, przedszkoli i zakładów pracy, wielkich fabryk i hut. I to w niewyobrażalnie szaleńczym i zawrotnym tempie! By mieć wreszcie swój, choć z gruzów podniesiony ale za to własny dom, własny kąt


Także i tu, na wypalonym wojenną pożogą Wybrzeżu, należało pomieścić jak największą ilość mieszkańców prawie zupełnie zrujnowanego Gdańska i wszystkich przybyłych zewsząd, do swojej wreszcie i ponownie, Polski.

Tak więc, maleńkie kuchnie w wielkim i bardzo śmiałym architektonicznie Domu; niezbyt fortunne, bo z reguły podłużne i na przestrzał z drzwiami na zewnątrz, pokoiki, co zapewniało przeciągi, jakich nigdzie w naszym kraju nie spotkasz; był to z nadzwyczajną cierpliwością wyczekiwany i wymarzony kawałek przestrzeni. Jakże wówczas upragnionej i docenionej.

Pan Gienek patrząc z galerii Wielkiego Domu w stronę Bałtyku z widocznym fragmentem Helu rozpaczliwie wciskającego się pomiędzy fale, byleby bliżej stałego lądu, ostoi pewności i trwania, pamiętał o tym doskonale.

Nie narzekał więc ani na przeciągi, ani na dom w którym mieszkał. Kochał go takim jakim był, za sam fakt, że niegdyś w latach oczekiwań spełnił podstawowe potrzeby tysięcy ludzi. I odtąd stał się trwałym przytuliskiem, co absolutnie wszystkim zapewniło poczucie bezpieczeństwa i wreszcie, jako takiego uporządkowania oraz ładu i sensu, z czego aż nadto zdawał sobie sprawę. I nie utyskiwał jak niektórzy. Z przyzwyczajenia albo z nieprzyzwyczajenia się do wygody wreszcie i nie zagrażającej niczym powszedniości.

Jego jowialny sposób bycia a więc i niemal stale goszczący na jego twarzy uśmiech był tym, na co się czekało. Czekało szczególnie, zwłaszcza w takim tyglu... i z latami coraz bardziej okrutnego i wzajemnego od siebie rozdzielenia i prawie że zapomnienia, że kiedyś w ogóle byliśmy jakąkolwiek społecznością. Że cokolwiek budowaliśmy wspólnie z wielkim zapałem i oddaniem. Owszem, bywamy, jesteśmy nią jedynie w obliczu potężnych politycznych zrywów, bądź poważnie zagrażających żywiołowych klęsk. Ale też nie zawsze i nie wszyscy


A pan Gienek? Eminencja jakich wiele w tym krajobrazie. Więc jak niejeden na Wybrzeżu całe życie przepracował w Stoczni. Posiadając wyższe wykształcenie i smykałkę oraz niezły pomyślunek wiódł z żoną i dwójką dzieci wystarczająco godziwe i spokojne życie. Czasem zakłócane nadzwyczajnymi obserwacjami z galerii, na której przestał niemal pół wieku, bezskutecznie zmagając się z nałogiem. Jednakże nic szczególnego się nie wydarzyło. Niemniej, zdumiewało go coraz bardziej, co też to porobiło się z grzecznym Piotrusiem sąsiadów, którego rodzice na wszystkie imieninowo- urodzinowe spotkania i w wielkie kościelne święta, prowadzili za rączkę ubranego wraz z bratem w garniturek z muszką w groszki albo schludny mały krawacik.

Piotruś się oczywiście buntował
Nie, nie okazywał tego wprost, skądże! Był zbyt dobrze i przyzwoicie, bo po wileńsku wychowany, niemniej jego butna i nabzdyczona mina mówiła sama za siebie. A pan Gienio chociaż coraz bardziej zmęczony pracą, czy też rutyną, trudno to teraz ocenić; widział jak Piotruś przeistacza się stopniowo z chłopczyka w znakomicie skrojonym garniturku i śnieżnie białej koszulce, którą uszyła mu babcia lub mama, w zbuntowanego nastolatka. Zabijakę.

Tak właśnie po latach określił Piotrusia – punka, bo nim stał się ostatecznie, gdy z niemałym, jak można się domyślać, trudem wyskoczył z przymusowych uniformów i zaczynał mieć władzę nad niewysokiego wzrostu i bardzo zapracowaną – matką, która także dzielnie zasilała szeregi gdańskiej stoczni. Oczywiście, by się przeciwstawić matce, której, patrząc na to całkiem z boku, tak naprawdę niczego nie można było zarzucić; musiał dopomóc sobie butaprenem, marihuaną i tzw. psylocybami.

Jego ugrzeczniony brat nadal był grzeczny, ale co pewien czas zwracał na siebie uwagę w sposób zupełnie i nieoczekiwanie inny. Był to bowiem zawzięty piroman, który dostarczał panu Gienkowi i innym sąsiadom szczególnych atrakcji, podpalając śmietniki i co tylko się dało. Z kolei syn drugich sąsiadów miast irokeza na głowie miał czystą glacę, gdyż był zupełnie łysy; za to zawsze niósł przed sobą jak tarczę groźny wyraz twarzy, z wciąż napiętą uwagą i głową skierowaną w dół
aż w końcu gdzieś przepadł na ileś lat. Powiadają że w więzieniu.

Jeszcze inny syn sąsiadów studiował psychologię. Jakich szukał tam rozwiązań? I dlaczego? I co wreszcie z dziećmi pana Gienka? Jak na inżyniera, dość, dość oczytanego, człowieka. Niby robotnika, jednakże najnowszego sortu, bo powojennego, prawie że inteligenta. Skoro ten właściwy kwiat inteligencji jeśli nie sczezł gdzieś podczas Holokaustu, to został w diabły wybity przez współpracujących w czasie tuż przedwojennym i wojennym, Niemców i Rosjan.

Zatem, pan Gienek i jemu podobni, to druga poprawiona ideologicznie wersja. Nowy narybek.

Zresztą, pan Gienek, fakt związany z jego latoroślami zazwyczaj pomijał milczeniem machając ręką, gdy tylko ktokolwiek próbował o nie zapytać. Wcześniej ponoć nie rzucały się specjalnie nikomu w oczy. Zwyczajne dzieci jakich w okresie wyżu demograficznego było tysiące. Na galerię, tę zawieszoną dumnie od ponad półwiecza przestrzeń, wychodziło się z klaustrofobicznej i dusznej kuchni po łyk słońca i powietrza, a także po łyk zwyczajnej rozmowy - gdzie na szczęście, niezawodnym i stałym punktem był pan Gienek właśnie. Natomiast jego dzieci gdy już dorosły, zniknęły gdzieś zupełnie, choć wiem, że nie opuściły Trójmiasta.

Z kolei jego żonę widywałam nadzwyczaj rzadko i to dość przelotnie. Jaka była? Taka jakaś ciemna, surowa, twarda i obca, a nawet chyba w wyrazie tak jakby nieco męska i ciut kanciasta. Wziąwszy pod uwagę miękkość sylwetki, z dość rozlaną, bo księżycowatą twarzą pana Gienka, tak można było ją odebrać. Jako zimną, zamkniętą i nieufną. W każdym razie nieprzystępną i bardzo, ale to bardzo odległą.

Dobrze, że popołudniowe słońce rozjaśniało naszą galerię i jej atmosferę, przy wydatnym oczywiście współudziale, zazwyczaj gawędzącego z każdym, Gienia. Co by nie mówić, owe przypadkowe spotkania i rozmowy odsuwały na dalszy plan własne kłopoty. Trwało to jakiś czas. Do zamieci pierwszego krwawego grudnia, jak też i do tego następnego, niemniej pamiętnego. Znaczonego tym razem wielkim pomnikiem.

Dzieci rosły, a z nimi wciąż rosło miasto, sukcesywnie zagrabiając wolną i nieokiełznaną przestrzeń nadmorskich łąk, dzikich parków oraz gęsto pokrytych lasami, morenowych wzgórz. Mijało następne ćwierćwiecze a pan Gienio wciąż trwał na swoim stanowisko; zaś dzieci coraz bardziej zbuntowane, w przeważającej części zawiodły swoich przyzwoicie i solennie pracujących rodziców; aż wreszcie zaczęły powoli wyfruwać z przyciasnych gniazd, zaś utopia oazy i spokoju rozpadła się ostatecznie, kiedy i System w końcu się wziął i przewrócił.

No, bo przecież nikt tak pojedynczo, na myśli mam mieszkańców takich wszystkich bezpiecznych domów, tego nie chciał. Jeśli już, to żeby było tylko bardziej sprawiedliwie i jeśli można, lepiej; ale i tak się przewróciło. I rozpadło. Dosłownie WSZYSTKO!?


Najpierw jednak piwnice rozbrzmiewały dziką, nieznośnie niepojętą, hałaśliwą, potem i nierzadko coraz bardziej prymitywną muzyką, naładowaną sprzeciwem wobec wszystkiego i wszystkich, następnie niepokoiły coraz bardziej grupy, nierzadko zbyt głośnej i skandalizującej, bo zbuntowanej młodzieży, czasem zbiorowe mordy na ulicy w wykonaniu dzieci, również i z tzw. porządnych domów
. i tak jakoś się to niepostrzeżenie rozlało, rozprzestrzeniło. Wymknęło spod kontroli i klosza Bezpiecznej Przystani. Nieważne gdzie i jak rodzi się bunt. Ważne, że się rodzi
a skąd i dlaczego, to odwieczne pytanie zapewne wszystkich pokoleń. Widać jest to wpisane w naturę. W odpowiednim czasie właściwa dla każdego pokolenia kontestacja, upór, gwałtowność. I niechęć. Czy aby jednostronna?

Pan Gienek nieraz myślał o przyczynie zarzewia, które miało się miało zamienić się w następną rzekę krwi i przemocy.

- Przecież, tak żeśmy dobrze chowali te nasze dzieci, daliśmy im to co najlepsze
. W zasadzie miały prawie wszystko, w przeciwieństwie do nas i naszych rodziców
może miały za dobrze? Teraz jest o wiele gorzej. Wiem, wiem, na pozór mamy kokosy i wszystkiego w bród, nieograniczony niemal dostęp do informacji, wolność słowa, słowem upragnioną demokrację. A jednak tamten czas, to był najbezpieczniejszy czas. A teraz? Teraz mamy, ale Pospolitą Konsumpcyjną Pankrację!

Co się zatem stało? Czego im brakowało? Każdy miał pracę i potem mieszkanie. Wczasy. I miał co jeść. Każdy! Kto to widział kiedyś żebrzącego bezdomnego albo umierającego z zimna na dworcu, czy ulicy? Toż to w głowie się po prostu nie mieści! I kto widział takie różnice w płacach i w warunkach bytowych? Kto widział? Ale co ja tam się będę powtarzał, wszyscy wiemy o co chodzi. Tylko dlaczego, i jak to się zaczęło?

Zamyślił się puszczając zręczne tytoniowe kółka w niebo pochylone dość wyrozumiale nad wzburzonym i wystarczająco groźnie kłębiącym się od bielonej szaleństwem kipieli, Bałtykiem. I przypomniał sobie gołębie


Te, które babcia Marianna dokarmiała na balkonie u sąsiadów. Polubiły babcię, polubiły balkon i uznały za swój własny dom, a więc zakładały gniazda, wysiadywały jajka, a potem pielęgnowały pisklęta. Nigdy nie mógł się nadziwić, skąd one, te gołębie, mają w sobie tyle czułości. Jakże pieściły te piórka i chroniły od najmniejszej niepogody nieporadne nieopierzaki; a ojciec, nie tylko zdobywał pokarm, ale wykazywał się nie mniejszą, jeśli nawet nie większą czułością, niż matka. Tyle pieszczot nie tylko nie dostało żadne z jego dzieci, ale też i nie spotkał u innych rozumnych, dwunogich. Rozumnych? Zawstydził się.

To nie koniec jednak jego wspomnień w związku z miłością, nie bał się w tym oto, z pozoru tak nikczemnym kontekście, użyć takiego słowa. Miłość...

Bo gdy tak pieściły piórka swoich małych, dokarmiały głodem wyciągnięte pod balustradę niemal dzióbki, to było to nadto oczywiste. Troszczyć się, pielęgnować, skoro powołało się je na ten wątpliwy i kruchy świat. No ale, to co działo się potem, do jakiej kategorii zaliczyć? Za nic nie mógł pojąć determinacji gołębich rodziców, gdy te w pewnym, najmniej przez człowieka oczekiwanym momencie, z niemniejszą mocą i samozaparciem jak podczas obdarowywania potomstwa niewyobrażalną czułością, zaczęły je wypychać siłą w zupełne niewiadome, bo w poza świat; czyli poza balustradę, a więc poza bezpieczną, bo jedynie znaną im przestrzeń balkonu.

Reszta, to jak sen marzyciela. Odległość nie do pokonania. Coś, co miało znamię jedynie cudownego i bezpiecznego tła. Ten wpisany w ich wzrastanie obszar dziania się poza
to z reguły radosne krzyki bawiących się na placu zabaw dzieci, echa pobliskiego przedszkola oraz szkoły, a także szczebiot innych ptasich braci, szum pobliskiej topoli, oraz lipy, a czasem ludzką ręką posadzonych poświątecznych świerków. Spokojny warkot parkujących i ruszających leniwie samochodów. Toteż opór ze strony młodych był równie niewyobrażalnie nieugięty, bo podszyty atawistycznym lękiem, jak samozaparcie i nieprzejednanie rodziców. A kończyło się zawsze i li tylko, zwycięstwem wieńczącym najpiękniejszą chwilą, bo zawsze szczęśliwym lotem. Oni, rodzice, zawsze wiedzieli, kiedy, w którym momencie dokonać aktu największej i może jedynej inicjacji. Inicjacji


Czyżbyśmy, my Ludzie zapomnieli o tym, o czym pamiętają jeszcze tzw. prymitywne plemiona?

A więc to jest miłość? Z posmakiem i z założenia mądrej bezwzględności. Jednakże czy w Wielkim, wspaniale zorganizowanym Domu istniała taka możliwość? I czy gdyby nie taki właśnie System, miałby on szansę w ogóle powstać. Z ruin i zgliszcz? Wydobyć się spod partyzanckiego głównie płaszcza, oraz niezliczonych i nie utulonych nigdy łez?

Czy podporządkowany, nisko opłacany niewolnik, w takim oto osobliwie niepojętym tempie i czasie, byłby w stanie odbudować cały kraj, dosłownie cały kraj? – zastanawiał się wciąż. Czy karty dziejów nie mają przypadkiem albo może i nie przypadkiem, swojego nierozpoznawalnego przez jednostkę rytmu i zasadnej, bardziej aniżeli nam się wydaje, konfiguracji. Kto wie? Wszak tylko nadzieja i poczucie sprawiedliwej wspólnoty ma moc Feniksa. A więc było, jak powinno było być? Dlaczego więc przestało istnieć. Też normalna kolej rzeczy, wpisany w proces Wszechświata cykl?

- Niezadowoleni są zawsze ale żeby aż tak? Na taką skalę? Teraz jest po stokroć gorzej i więcej niezadowolonych i co? I nic! I nic z tym nie możemy zrobić! Jedynie ruszyć, ale palcem w bucie!

I czemu to? Czyżby wszystkiemu winne było rozdzielenie, a raczej podzielenie społeczeństwa.? Tylko jak do tego doszło, że każdy sobie rzepkę teraz skrobie? Jak to się zaczęło? I dlaczego na Wybrzeżu najpierw?

I co do tego mają gołębie?

Taaa
subkultury. To zaczęło się tutaj, szczególnie tutaj
bardzo niewinnie, niezauważalnie. I przez to parszywie podstępnie??? Nie, brzmi za ostro i pompatycznie nawet. Myśmy po prostu pracowali, musieli pracować, nie mogliśmy, jak te gołębie, wtedy pieścić się. Nie było na to czasu. Dzieci w przeważającej części z kluczem na szyi. I kogo tu winić? Dzisiaj Niemca, wczoraj Ruskiego, Turka, Szweda za potop
i tak dalej i tak dalej?

To niezupełnie tak i nie tędy droga. My ich, a oni nas, czyżby to napędzało dialektyczne koło historii, bo koło karmy na pewno. Zresztą, to jedno i to samo. No, ale teraz konkretnie - Gienek nie dawał za wygraną - gdzie tkwi zasadniczy błąd, a zatem i przyczyna?

- No, taak – zaciągnął się jeszcze mocniej- gołębie nie siedzą tyle przed telewizorem, a zwłaszcza Internetem. I nie mają ustawicznie pochylonych głów na gadżetami typu komórka, na uszach nie mają słuchawek. Nadal jasno patrzą w niebo i słuchają rytmu świata, i jak dawniej wpisują się w najbardziej podstawowe dźwięki i choć powtarzalne, ale wciąż jednak sycące wyobraźnię, obrazy. Wystarczy zmiana barwy nieba lub najmniejsza zmiana kierunku wiatru oraz nieustannie toczące się życie, tam w dole i zewsząd, by cieszyć się byle czym. By szybować, jak się chce i kiedy się chce i z pasją oraz zwiewną lekkością przecinać ciężkie, stalowe chmury w poszukiwaniu jaśniejszych plam, niezmiennie kraszonych ciepłem słonecznych promieni.

Telewizor, czyżby to była pierwsza i największa przyczyna wielkiego społecznego Podziału i rozwarstwienia, z którego ludzkość już nigdy się nie podniesie? Telewizor, ten dawca rozrywki wprost na tacy, bez żadnego wysiłku twórczego, ze strony odbiorcy, ma się rozumieć.. .Wysiłku, który zawsze ale to zawsze jest najlepszym gwarantem radości i spełnienia, a w każdym razie ustawicznego spełniania się, a więc i wpisanego nam wzrostu, rozwoju.

Wygląda na to, że zostaliśmy, ale z kuszącym atrybutem Stamtąd - surogatem Nowych Czasów. Miast z możliwością normalnego, naturalnego wzrastania, budowania i doświadczania. Może gdyby nie zostały zakłócone proporcje? Może gdyby percepcja nie została tak intensywnie przesterowana w stronę mediów, bowiem Internet, to następny etap w dekonstrukcji znanej nam rzeczywistości- cieszylibyśmy się nadal i niemniej intensywnie swoją wzajemną obecnością?

Jakby nie spojrzeć, w ten oto sposób i po raz pierwszy na tej znanej nam przestrzeni dziejów, zakłóciliśmy naturalny rytm świata, a jego mądre pulsowanie zamieniliśmy na pulsujące zimnym światłem, odbitym na ścianach milionów mieszkań, z milionów bezdusznych telewizorów oraz komputerów. Wrzeszczących i wymądrzających permanentnie i jak kropla w skale drążących naiwne umysły i wciskaną na potrzeby Wielkich, ideologią, a raczej wszechobecną marketingową frazesologią.

Owszem, można powiedzieć: ależ to okno na świat. Ot, wyświechtany, lecz po części słuszny banał. Gdyby jednak od początku wszystkie drzwi i wszędzie były szeroko i serdecznie na całym świecie otwarte, byłoby różnie, raz gorzej lub lepiej, ale by Było. Bowiem, przez okno nie widać za wiele. W takim przypadku można się tylko zachłysnąć i ulec Wielkiej Iluzji. Albo raz i na zawsze przestraszyć i uciec w najmniej widoczny kąt. I nie robić nic.

Zasklepić się i udawać, że wszystko jest w porządku. Że taka kolej rzeczy, dziejów
I tak też się stało i to z obydwu stron Okna. Z której strony by nie patrzeć, działo się tak i tak, ale nigdy zgodnie z tym, co było naprawdę po jednej i po drugiej jego stronie


Jednakże czemu na Wybrzeżu akurat szybciej wszystko się działo? Zdaje się jednak, iż tutaj właśnie, jak nigdzie indziej, był dostęp do wszelkiej, rwanej ( i to jest właśnie najgorsze) informacji. Statki wpływały, odpływały


I chyba nie przypadkiem, bo głównie poprzez nowinki muzyczne wytworzył się swoisty ferment i zakłócenia w ugruntowywanym skutecznie eterze. Wydawało się, że nic się nie przebije przez ideologię utwardzaną z taką pieczołowitą troską i kształtowaną w Jedyną Słuszną Rzeczywistość. I któż mógłby przypuszczać, jak potężna siła może się zawierać się nie tylko w słowie, ale i samym czystym dźwięku. Nie mówię, że każdy kraj, podobnie jak RPA na swojego Sugar mena, który niezauważalnie i stopniowo w świadomości poszczególnej jednostki przewraca wszystko do góry nogami. Niemniej, nie sposób nie wziąć wspomnianych oddziaływań po uwagę. I tak rodziły się, powstawały subkultury. A wszystko jak wiadomo, zaczyna się niewinnie od undergroundu
a nierzadko od pozornie zwykłej zabawy.

Gienio pytań miał coraz więcej
i coraz bardziej, coraz bardziej był rozżalony, rozgoryczony
Toteż częściej sięgał po nalewkę własnej produkcji, bowiem na szczęście nikt wtedy jeszcze nie próbował działkowcom odbierać ich ogrodów, jedynego prawdziwego azylu i pomimo wszystko, jako takiego kwitnienia jeszcze wzajemnych relacji.

Niemniej, w obliczu niespełnienia głębszych jeszcze marzeń i oczekiwań, oraz dążeń całego pokolenia, owe działania, czyli wzajemne toasty, poczęstunki i inne podobne wymyślunki, gwoli poprawienia sobie nastroju, usprawiedliwiały się niejako same



a Geniowi najgorzej było wtedy, gdy był blisko, bo tuż, tuż emerytury. I wszystko by grało, gdyby nie to cholerne biodro, które go z czasem zupełnie zawiodło. Wilgoć stoczniowych doków dała o sobie znać po latach. Tyle, że zupełnie nie w porę, czego następstwem było rozległe zwyrodnienie, operacja, a potem długotrwała rehabilitacja. Z tego co mówił, miał prawo do ciut wcześniejszej emerytury, jednak wykorzystano jego chorobę i nie przyznano mu jej, jak też nie chciano przyznać renty, bo gdy stocznia plajtowała to przeznaczyli go do grupowego zwolnienia. Itp. itd. W jego wcześniej ustabilizowanej świadomości i otaczającej go rzeczywistości pojawiło się coś niepojętego. Coś, było nie do pomyślenia przed Wielką Przemianą.

Walka o swoje racje zajęła mu kilka lat. Skończyły się też pieniądze, bowiem za liczne rozprawy sądowe trzeba było płacić, a z powodu narastającego stresu i niemal beznadziejnej walki, stan biodra się pogarszał i ból był coraz bardziej dotkliwy i nie do zniesienia.
Tak więc by go złagodzić oraz wielkie poczucie niesprawiedliwości, do papierosów coraz częściej dołączała butelka piwa. Dobrze, że miał przyjaciół, którzy w owym trudnym czasie wspierali go finansowo, a nierzadko i rozluźniającym drinkiem
niemniej długi rosły!

I tak to się zaczęło


A żona? Zaczynała chyba mieć już dość tej sytuacji, bowiem widywałam ją coraz rzadziej. Ale też nikt i nigdy nie słyszał z ich strony awantury czy choćby głośniejszej wymiany zdań.

Z kolei pan Gienek robił się coraz to bardziej pulchny i Gieniowaty, coraz bardziej wylewny, i przelewny też. Jego nadmiernie wzbudzone libido wysokojakościowymi i odżywczymi trunkami szukało możliwości spełnienia. Stawał się więc Gienio coraz bardziej przymilny, zaczepny i rozerotyzowany. A gdy wprowadziła się młodsza sąsiadka, to tak się przymilał, flirtował i choć niezbyt nachalnie, to zaczął ją coraz bardziej adorować i najzwyczajniej uwodzić.

Najpierw komplementował, zachwycał się krągłościami i wdziękami sąsiadki, ale ileż można
Tak więc zaczął się uskarżać. Rozwlekle i boleśnie. Na nowy system, który go tak okrutnie skrzywdził, bowiem całe życie przepracował w jednym miejscu pełen oddania i poświęcenia, i na co mu teraz przyszło i gdzie jest teraz forpoczta młodzieży wykształconej także i za jego pieniądze? Czyszczą ubikacje na Zachodzie, tyrają w barach, na budowach, gdyż są niewolnikami po Czarnych, Rumunach Turkach, bądź Hindusach. I to właśnie jego, nasze dzieci, wnuki służą wciąż i od zawsze rzeczywistym Panom tego świata. Itp
itd


Widać było, że zżerało go to od środka i zupełnie zakłóciło poczucie bezpieczeństwa. Gorycz rozlewała się po jego wnętrzu, podobnie jak goryczka chmielu po wnętrznościach. Nie sposób było mu nie współczuć i nie rozeźlić się na to, co się obecnie wyrabia. Taką to sprawiedliwość właśnie wywalczyliśmy?! Taką właśnie!?

Ale też, ile można się źlić i pastwić nad tym, co oczywiste i wciąż takie bolesne? Ile można się, oraz innych bulwersować? I nurzać, bebłać się w swojej niemocy i zupełnej bezradności. Człowiek staje się wówczas pusty z wycieńczenia, pozbawiony jakiejkolwiek energii i twórczej myśli. W konsekwencji pojawia się jedynie bolesna i trudna do strawienia, bo bezgłębna nuda. I totalny bezsens wszystkiego. Który zawsze zaczyna się od nieporadności i niewiary. I braku nadziei. Zmęczył się więc tym pan Gienek, zmęczyli i napotykani sąsiedzi, i młodsza nieco i w miarę ładna sąsiadka.

Toteż, panu Gieniowi tym bardziej było źle, smutno i coraz bardziej markotnie. Coraz bardziej topiąc się w smutku i beznadziei, z dnia na dzień coraz intensywniej podtapiał opokę, na której tyle lat wiernie i tak niezachwianie trwał. I tak galeria zamieniła się z oazy wzajemnej przychylności i zdrowego użalania, w nieudany trakt niemożności, osaczenia i w konsekwencji, bezbrzeżnej rozpaczy.

Coraz częściej mijany zdawkowym dzień dobry i pospiesznym, a co tam u pana, panie Gieniu, oraz zmęczony konieczną i taką z rozpędu kurtuazją, pan Gienio zaczepiał już inne, lecz nadal te ładniejsze kobietki ze swojej klatki, przekomarzał się z nimi, flirtował, gaworzył i coraz bardziej się znowu skarżył
. ale tym razem już
. na swoją nieczułą i okrutnie zimną żonę. Co to tylko gdzieś tam ciągle z dziećmi, a on wiecznie sam. I gdzie one są tak naprawdę, że o ojcu zupełnie zapomnieli?

A Ona? A Ona, potem pojawia się nagle, ni stąd ni zowąd i robi mu naloty, a przecież on jej nigdy nie zdradził. I tu już cały potok żalów i niechęci wylewał się tak intensywnie, jak Gienio wlewał w siebie butelki, puszki piwa, a potem coraz częściej przezroczyste, ale za to coraz bardziej ogniste kieliszki.

Żona, owszem, pojawiała się czasem jak duch i sądzę, iż to zasadnicze, nie uszło jej uwadze.

Nie ukrywam, iż samotność drugiego, rozgoryczonego człowieka budzi współczucie i zainteresowanie. Zwłaszcza miłego i dobrego kompana. A żal, zbyt często spotykany na wspólnej galeryjnej przestrzeni, udziela się bardzo i haczy najczulsze struny, zwłaszcza, w miarę wrażliwego człowieka; szczególnie gdy do tego dołączy się jakiś własny przejściowy mol, albo jaki inny troll.

Samotnością w wielości skażeni jesteśmy już wszyscy. Jedyną i najlepszą, nieważne że chwilową, ale jednak ucieczką od tego dotkliwie bolesnego uczucia jest możliwość współodczuwania, rozumienia. Wzajemne zwierzanie i otworzenie serc.

I w taki oto sposób, pewnego razu w oparach Gieniowej rozpaczy, przypomniałam sobie mój wilczy bilet i złamany paskudnie życiorys, i od tego czasu egzystencję na granicy wytrzymałości, i coś we mnie pękło. Nigdy nie ślubowałam egzystencji w okowach przyzwoitej abstynencji, niemniej prowadziłam zdrowy tryb życia. Jednakże razu pewnego zwyczajny problem małżeński wytrącił mnie z zony tzw. dobrych obyczajów. I wówczas to właśnie, nie odmówiłam Gieniowi jego działkowej - cud naleweczki.

Oczywiście, byłam na czczo, bo w największej rozpaczy, tak więc ochoczo nad wyraz przyjęłam serdecznie serwowaną wiśnióweczkę, a pan Gienio stwierdził, że najlepiej z kubeczka i wprost. I tak też wprost i od razu upiłam się i to w sztok!

Jakże mi dobrze na ów moment i wspaniale było, a co mi tam problemy! Nie dotrzymane obietnice, zgasłe przed czasem nadzieje, zaprzepaszczone gaże i tantiemy
Mogłabym już zawsze w takim rozkosznym zawieszeniu trwać, jako że samo mi się śmiało, cieszyło, wszystko poluźniało i pachniało pięknem i najmniej spodziewaną i całkiem nawet wykwintną, jak na mój wisielczy przed chwilą nastrój, radością. A obok, na dłoni wielkiej i ciepłej, podane takie bardzo czerwone, i o smaku wiśniowym, serce. Nurzałam się tak więc w obłokach Gieniowego zrozumienia, współczucia i lekkości, a co wydawało się jeszcze przed chwilą syzyfowym kamieniem, od tej chwili stało się zwiewnym i miękkim jak puch kumulusem, zaś słońce wnikające ochoczo na galerię, pieściło mi ciepłem twarz i wygładzało potargane złą myślą, włosy. Cóż, za magia!

Odczucia, odczuciami, lecz ten głównodowodzący Inkwizytor czyli rozum, czuwa! Na samym początku zwłaszcza. Czujnym więc okiem spostrzegłam, kiedy to ni stąd, ni zowąd, prawie że nadeszła na tę sielankę, żona pana Gienia. Ta zła, zimna i zadufana w sobie zołza, po części odpowiedzialna za tragiczny los naszego miłego i wspaniałego sąsiada! Jednakże Genio, nie wiedzieć kiedy, zdążył się sprytnie zmyć, a ja zostałam sam na sam z tą niewdzięczną heterą, która nigdy wcześniej ani dzień dobry, ani nic podobnego. Takie: ani be, ani me, ani kukuryku


I tak patrzę na to wszystko zwolnionym i takim byczym, kiwającym się wzrokiem. Patrzę i patrzę na tę bezlitosną cwaniarę, co to Gienia samego tak często zostawia i szukam tej wyrachowanej bezwzględności w jej twarzy, a tu
nic. Żona! Zwykła żona! Nim zamknęła za sobą drzwi, popatrzyła na mnie z daleka, bowiem byłam bliżej już swoich, aniżeli jej



i wówczas to, jak mnie nie olśniło, jak nie olśniło!. Jakże ona jest niepospolicie piękna, jaka piękna, że też przez tyle lat tego nie widziałam! A że byłam tak cudownie pijana, więc rozkapała się ze mnie, ta w trzeźwej konieczności, jak się okazało, latami tłumiona wszechobecna i wszechogarniająca miłość. I rozlała się i po całej galerii i całym naszym Wielkim Domu. Odczekałam więc kiedy Piękna już Żona ponownie wyjdzie na galerię...

no i po krótkim czasie wyszła!

- Proszę, panią, sąsiadko kochana, widzi mnie pani? I widzi pani, jaka ja jestem pijana, jaka zupełnie pijaniusieńka; nigdy mnie pani takiej nie widziała, prawda? Zatem niech mnie pani posłucha: In aqua sanitas, in wino veritas. Jest pani piękną, naprawdę piękną kobietą. O mój Boże i to jak piękną!

Zaskoczyło ją to zupełnie. Stanęła jak wryta. Oszołomiona, pogubiona i wdzięczna, nawet nie za treść, bo pewnie nie zdążyła jej jeszcze w ogóle przyswoić, oswoić, uwierzyć i pojąć. Wdzięczna za sam akt odwagi, to nic że pijanej, ale spełnionej wreszcie. Ludzkiej, do człowieka drugiego, odwagi. Co powiedziała? Coś tam
i jakie to ma teraz znaczenie?

Ano, chyba jedynie takie, że od tamtej pory stała się ciepłą i bardzo serdeczną sąsiadką. I mimo, że starsza, ale to ona, już z daleka się kłaniała się i uśmiechała serdecznie. Nie jestem już pijana, ale jej piękno jest trwałe. Galeria pojaśniała nową radością i odnalezieniem.

A pan Gienek? A pan Gienek uwodził, drinkował ze ślicznotkami dość ostentacyjnie i wciąż narzekał, ale był jeszcze wystarczająco pewny siebie i nie mniej wypełniony złością i krytyką głównie do połowicy, skoro Ojczyzna w końcu, po długotrwałej i bardzo wyczerpującej walce, ale jednak, przywróciła mu prawo do renty, czy też emerytury nawet.

Po dość niedługim czasie, odwiedzając gasnących powoli, moich staruszków - rodziców, spotkałam go znowu
i jakże się przeraziłam, gdy ujrzałam przed sobą starego i zblazowanego, oraz kompletnie załamanego człowieka. Nie patrzy jak niegdyś prosto i jasno w oczy.

Jednak lata poprzedniej, galeryjnej zażyłości, zrobiły swoje... nie wytrzymał więc i niemal się rozpłakał:

- Jak mogła mi to zrobić, jak mogła! Rozumie pani! Oszalała na stare lata? Rozwód?! Kiedyśmy przeżyli razem całe życie!? Nie chciałem się na to, oczywiście, zgodzić. Mówiłem jej: dziewczyno odbiło ci? Po co Ci to? Teraz, gdy tyle razem przeszliśmy? No powiedz, po co?

- No ale cóż miałem zrobić, podpisałem ugodę, przecież nic na siłę się nie da! I świat mi się zawalił kochana sąsiadko, zupełnie. Wszystko runęło w jednej, jedynej chwili, wraz z tym nieszczęsnym podpisem. Rozumie pani, wraz z tym jednym podpisem rozpadło się całe moje życie. Nie było zbyt kryształowe, a rozpadło się na tysiące kawałków, jak kryształ właśnie.

- Albo jak kryształowy kieliszek lub karafka- pomyślałam, ale nie powiedziałam nic. Pokiwałam ze zrozumieniem głową.

No, bo i cóż mogłabym powiedzieć




jeszcze raz poprawił: koliberek
0 x



Awatar użytkownika
janusz
Posty: 19105
Rejestracja: środa 14 lis 2012, 22:25
x 28
x 901
Podziękował: 33080 razy
Otrzymał podziękowanie: 24134 razy

Re: Prozą, czyli opowieści różnej treści...

Nieprzeczytany post autor: janusz » środa 03 sie 2022, 16:26

Rocznica Powstania Warszawskiego
1 sierpnia 2022

Wszędzie pod tablicami, których na co dzień nie zauważamy, a którymi upstrzone jest Miasto, składane są kwiaty.
Jeżdżą delegacje, słychać dźwięk syren policyjnych to tu to tam. Miejsca pamięci i miejsca, o których nikt już nie pamięta. Stara Elektrownia na Powiślu, której pracownicy z nieopisanym wprost poświęceniem, prawie całe Powstanie usiłowali dostarczać prąd, jedna z ostatnich powstańczych redut, Wytwórnia Papierów Wartościowych - miejsce dyslokacji kolejnych oddziałów, właz do kanału na Placu Krasińskich i drugi właz na Świętokrzyskiej, tuż przy Nowym Świecie, którym wychodzili Powstańcy przeszedłszy kanałami z płonącej Starówki do Śródmieścia...
Ktoś kiedyś powiedział, że Twoje życie warte jest tyle ile warta jest ta najmniejsza rzecz, dla której jesteś w stanie je zaryzykować.

Pojęcie wspólnoty, poświęcenia, służby... To one nadają życiu sens. Żadnych dóbr materialnych jeszcze nikt ze sobą do grobu nie zabrał, a nadmiar troski o własną samorealizację skutkuje tylko jej brakiem. Całkiem na zasadzie opisanej w Kubusiu Puchatku: "im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka, tym bardziej Puchatka tam nie było...".

Nasze troski o to by zapewnić sobie dobrobyt, wygodę i poczucie bezpieczeństwa, choć normalne i zrozumiałe, w jednej chwili potrafią zmienić się w pył. I warto o tym sobie co jakiś czas przypominać. Troszczysz się, zabiegasz, zawsze nosisz kask na rowerze i nie jadasz niemytych jagód z lasu, odżywiasz się świadomie, nie jadasz cukru ani smalcu ale okazuje się, że masz nieoperacyjny rozsiany nowotwór, który przez lata dawał minimalne objawy, które lekceważyłeś... i w zasadzie już nic się nie da zrobić.
Albo spada bomba, bo kolejnemu morderczemu megalomanowi udaje się realizować swoje plany manipulując ludźmi, wykorzystując ich głupotę i najgorsze instynkty i Twoje ułożone życie, w mig zamienia w kupę ruin.
GLORIA VICTIS! Bez nich nie bylibyśmy kim jesteśmy.

PS. To pierwsza rocznica Powstania Warszawskiego podczas toczącej się na Ukrainie wojny. Dziwne i straszne uczucie. Jak by to jednak nie było i straszne i dziwne, to ta wojna przywróciła ( przynajmniej tu u nas, blisko) realną, nie wydumaną, hierarchię wartości. Przywróciła na naszych oczach wartość odwagi, poświecenia i uzmysłowiła, jak ważne jest by umieć bronić własnej wspólnoty.
Agnieszka Romaszewska

(Zdjęcia niżej to nie inscenizacja ani film - autentyczne, udostępnione przez IPN, po koloryzacji)

Obrazek

Obrazek

Obrazek
0 x



ODPOWIEDZ