Wszystko o Ameryce - czyli wolna amerykanka
: czwartek 06 mar 2014, 21:59
[barneyos: data publikacji oryginalnego artykułu: 25.07.2011]
Dług Ameryki to 14.293.975.000.000 dol. USA zbankrutują?
Thriller finansowy w Waszyngtonie nabiera rozpędu: jeśli przez najbliższy tydzień politycy nie dogadają się, USA po raz pierwszy w historii zbankrutuje. W piątek Republikanie zerwali rozmowy w Białym Domu
Takiego Baracka Obamy Amerykanie dotąd nie znali. Niektórzy zarzucali mu nawet, że pokazuje za mało emocji i za bardzo jest opanowany. Że trochę przypomina cyborga. Ale w piątek po południu wreszcie zobaczyli swojego prezydenta w stanie furii.
- Pół godziny temu miałem telefon od przewodniczącego Izby Reprezentantów Johna Boehnera, że zrywa negocjacje o redukcji deficytu - ogłosił Obama na konferencji prasowej zwołanej naprędce w Białym Domu. - Wcześniej w ciągu dnia przewodniczący nie odbierał moich telefonów. Ale zakładałem, że prowadzi konsultacje ze swoimi republikańskimi kolegami.
Prezydent porównał się do pana młodego porzuconego przed ołtarzem przez uciekającą pannę młodą. Ale nie był to żart, tylko gorzki wyrzut. Nikomu na sali nie było do śmiechu. Stany Zjednoczone już w maju osiągnęły maksymalny pułap długu publicznego wyznaczony przez Kongres - 14,3 bln dolarów (dokładnie 14,293,975,000,000). Dlatego rządowi nie wolno emitować i sprzedawać nowych obligacji, czyli zadłużać się dalej, by utrzymać płynność finansową. Może wydawać tylko tyle, ile zarabia z podatków. Sekretarz skarbu Timothy Geithner ostrzega, że 2 sierpnia zabraknie pieniędzy. Już musiał zawiesić wpłaty na niektóre fundusze emerytalne dla urzędników federalnych.
Przy czym "zabraknie" nie oznacza w tym przypadku: "trochę zabraknie", tylko: "pójdziemy z torbami". W obecnym roku podatkowym kończącym się we wrześniu przychody do budżetu wyniosą 2,2 bln dolarów, a wydatki 3,7 bln.
W każdym dolarze wydawanym przez amerykański rząd 40 centów jest pożyczonych.
Ameryka bez małego "a"
Dwa tygodnie temu Obama straszył, że nie jest pewien, czy będzie w stanie po 2 sierpnia wypłacać emerytury. Jeszcze bardziej przerażająca jest wizja, że zabraknie pieniędzy na wykupienie starych obligacji, czyli na spłacanie długów. Coś takiego zdarzyło się w amerykańskiej historii tylko raz, w 1790 roku, ale wtedy kolonie dopiero co wyzwoliły się spod panowania brytyjskiego.
Dwie agencje badające rynki finansowe - Moody's i Standard&Poor - zaczynają się zastanawiać, czy nie obniżyć Stanom Zjednoczonym ratingu kredytowego. Obecnie jest on na najwyższym możliwym poziomie "Aaa". Analitycy szacują, że utrata jednego małego "a" będzie kosztować Amerykę przynajmniej kilkadziesiąt mld dolarów. Rząd USA stanie się mniej wiarygodny i będzie musiał zapłacić wyższy procent za kolejne pożyczki, żeby zrekompensować wierzycielom zwiększone ryzyko.
Niektórzy prorokują, że zdumiewające bankructwo USA zdestabilizuje rynki na całym świecie i wywoła kolejną falę kryzysu.
Zadziwiające, bo Ameryka wcale nie jest w tak katastrofalnym stanie, by bankrutować. Gdyby tylko Geithner mógł wydrukować nowe obligacje, zaraz znaleźliby się kupcy, bo rząd USA wciąż uchodzi za najpewniejszego dłużnika na świecie.
Ale najpierw Kongres musiałby podnieść limit długu publicznego. Do tej pory była to operacja całkowicie rutynowa: przez ostatnie 10 lat kongresmani zwiększali limit 10 razy. Od 1917 roku, kiedy go wprowadzili - około 100 razy. Przeciwko tej kosmetycznej operacji buntowali się tylko nowicjusze, którzy chcieli na siebie zwrócić uwagę, jak np. w 2006 roku pewien młody i ambitny senator ze stanu Illinois o trochę śmiesznym imieniu i nazwisku: "Barack Obama".
Niektóre wybitne autorytety ekonomiczne - np. miliarder i guru inwestorów Warren Buffett - uważają nawet, że limit długu publicznego należy w ogóle zlikwidować. Przyjmując rok temu budżet z rekordową dziurą, kongresmani wiedzieli przecież, że dotychczasowy limit zostanie przekroczony. - Kongres marnuje mnóstwo czasu i energii na absurdalną debatę nad czymś, co już raz zatwierdził - mówi Buffett.
Inni uważają jednak, że głosowania nad limitem są pożyteczne, bo uprzytamniają Amerykanom, że obecne pokolenie żyje na koszt przyszłych pokoleń. Dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie i wynosi już prawie 100 proc. dochodu narodowego (coś takiego przytrafiło się tylko raz, po II wojnie światowej). W zeszłym roku na wiecach Republikanów przebojem były T-shirty z nadrukiem noworodka, który ledwie pojawił się na świecie, ale już patrzy przerażony i pyta: "To mówicie, że ile jestem winien?" (odpowiedź na dzisiaj brzmi "46596 dolarów").
Wiosną Republikanie, którzy mają większość w Izbie Reprezentantów, ogłosili, że nie podniosą limitu zadłużenia, dopóki rząd nie przyjmie planu drastycznych oszczędności (czyli kilku bilionów w ciągu najbliższych 10 lat). Obama odparł, że widzi konieczność zmniejszenia gigantycznej dziury budżetowej. Ale w tym celu należy nie tylko zredukować wydatki, lecz również zwiększyć dochody. Czyli podnieść podatki.
Podatki siedem razy grubsze niż Biblia
Po rządach George'a Busha, który energicznie obniżał podatki i wprowadził ulgę dla najbogatszych Amerykanów, są one najniższe od pół wieku. Od każdych 100 tys. dolarów dochodu średni podatek wynosi 23,6 tys. dolarów (czyli 5 tys. dolarów mniej niż w 2000 roku, zanim Bush doszedł do władzy).
Ale Republikanie nie chcą zwiększać podatków. Argumentują, że obciążenie przedsiębiorców wyhamuje gospodarkę, która i tak niemal drepce w miejscu (bezrobocie utrzymuje się na poziomie 9 proc.).
Podczas piątkowej konferencji prasowej Obama niemal wykrzykiwał: - Republikanie nie chcą zwiększać podatków. Koszty reformy finansów mają ponieść emeryci, szkolnictwo, naukowcy. Za to żadnych kosztów nie poniosą właściciele prywatnych odrzutowców ani koncerny naftowe, które notują rekordowe zyski, ani milionerzy, ani w ogóle wszyscy ludzie, którym się fantastycznie powodzi!
Różne badania pokazują, że w ostatnich czterech dziesięcioleciach bogaci są w Ameryce coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. W 1969 roku 1 proc. najbogatszych Amerykanów posiadał 9 proc. majątku narodowego, w 2007 roku - już 24 proc. Wprawdzie skala podatkowa jest progresywna (jak w Polsce, tzn. bogatsi oddają państwu wyższy procent dochodów), ale najmniejsze podatki płacą inwestorzy giełdowi - tylko 15 proc. od zysku z obrotu papierami wartościowymi.
Najbogatsi korzystają też z różnych ulg. Od podatku odliczyć sobie można w Ameryce m.in. zakup prywatnego odrzutowca. Koncerny naftowe korzystają z ulg - ponad 4 mld rocznie - za inwestowanie w Ameryce, chociaż ceny benzyny biją rekordy. Ulg są setki, bo amerykańskie prawo podatkowe jest bardzo skomplikowane, już siedem razy grubsze niż Biblia i ciągle się rozrasta. Koncerny zabiegające np. o drobny zapis na 735. stronie jakiejś ustawy, który przyniesie im miliony oszczędności, posyłają do Kongresu lobbystów i prawników.
Obama zaproponował zniesienie ulg dla najbogatszych i wszystkich kruczków podatkowych, co miało zwiększyć dochody państwa o około bilion dolarów przez 10 lat. Oprócz tego prezydent zaplanował niecałe dwa biliony oszczędności - w obronności, ubezpieczeniach zdrowotnych i emeryturach. Republikanie odpowiedzieli "nie". Podobno Boehner się wahał, ale "partyjny beton" wymusił na nim zerwanie rozmów.
Spór o podatki toczy się w Ameryce od miesięcy. Pod koniec zeszłego roku pod naciskiem republikańskiej większości w Kongresie Obama zgodził się przedłużyć ulgi Busha dla najbogatszych. Demokraci zarzucają Republikanom, że po prostu bronią interesów partyjnych sponsorów. Obie strony nie tylko nie mogą się dogadać, ale nawet używają różnego języka. Republikanie nigdy nie mówią „bogacze” ani „milionerzy” (to się źle kojarzy), tylko „twórcy miejsc pracy” (ang. job creators).
Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków!
- Czyli mamy oszczędzać tylko na najsłabszych?! - oburzał się w piątek prezydent. - Którzy nie potrafią się obronić?! Którzy nie mają całej zgrai lobbystów pilnującej ich interesów w Waszyngtonie?! Tylko ciężko pracują i ledwo wiążą koniec z końcem?! Zwykli ludzie liczą na to, że ktoś o nich będzie myślał. I my politycy jesteśmy w Waszyngtonie po to, żeby o nich myśleć. Każdego dnia. A nie o tym, co powie sponsor partii. Nie o tym, co powie jakiś znany prezenter radiowy. Nie o tym, co napiszą w gazetach. Ani nie o tym, jakie zobowiązanie podpisaliśmy, kiedy startowaliśmy do Kongresu. Myślenie w takich kategoriach jest niewybaczalne!!!
Ostatni fragment prezydenckiej tyrady to zapewne aluzja do Grovera Norquista, guru konserwatystów i zwolenników "małego" państwa, który od 25 lat jest szefem organizacji Americans for Tax Reform. W piątkowym "New York Timesie" Norquist na wszelki wypadek przypomniał, że 236 republikańskich deputowanych do Izby Reprezentantów i 41 senatorów podpisało wymyślone przez niego zobowiązanie, że nigdy nie poprą żadnej podwyżki podatków.
Obama irytował się na konferencji prasowej, tymczasem przewodniczący Boehner po cichutku napisał oświadczenie: "Prezydent upiera się przy zwiększeniu podatków. Jako były drobny przedsiębiorca wiem, że wzrost podatków niszczy miejsca pracy. Dlatego postanowiłem zakończyć dyskusje w Białym Domu i rozpocząć rozmowy z przywódcami senatu. Razem zrobimy wszystko co w naszej mocy, by zakończyć orgię wydatków w Waszyngtonie".
Republikanie ciągle doskonale pamiętają lekcję sprzed 20 lat. - Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków! - powiedział George Bush senior w kampanii prezydenckiej 1988 roku i - jak twierdzi wielu historyków - tym jednym zdaniem wygrał wybory. Ale dwa lata później, kiedy rósł deficyt, zgodził się podnieść podatki. I dlatego - mimo miażdżącego zwycięstwa w pierwszej wojnie z Saddamem Husajnem - przegrał wybory z Billem Clintonem, który bezwzględnie wytykał mu złamanie obietnicy.
A gdyby Republikanie o tym nie daj Boże zapomnieli, artykuł Norquista w piątkowym "NYT" miał tytuł: "Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków!".
Bush ojciec złamał obietnicę i zapłacił prezydenturą, ale jego decyzja przyczyniła się do amerykańskiej prosperity drugiej połowy lat 90. Dzięki zwiększonym przez Busha podatkom Clinton zrównoważył budżet - pod koniec jego rządów zamiast deficytu były nadwyżki. Potem przyszedł Bush syn (wypromowany w jakimś stopniu przez Norquista) i naprawił dwa błędy ojca: obniżył podatki i "dokończył" wojnę w Iraku. Ale ponieważ wojny kosztują, a jeszcze przytrafił się kryzys, skończyło się ogromnym deficytem.
Ze względu na klątwę Busha seniora całkiem możliwe, że Republikanie nie ustąpią i wielkiego porozumienia w kwestii zmniejszenia deficytu i zwiększenia limitu długu nie będzie. Najbardziej radykalni konserwatyści uważają zresztą, że 2 sierpnia żadna apokalipsa się nie zdarzy. Ich zdaniem rząd będzie musiał płacić emerytom i wierzycielom, a zacznie oszczędzać na mniej istotnych sprawach. Obama stanie pod ścianą i będzie musiał oszczędzać, nawet bez zwiększenia podatków.
Jednak przywódcy Republikanów, szczególnie ich szef w senacie Mitch McConnell, uważają, że bankructwo byłoby katastrofą. Dlatego proponują, żeby awaryjnie przyznać prezydentowi prawo trzykrotnego zwiększenia limitu długu publicznego do końca 2012 roku - w sumie o 2,5 bln dolarów. Ale ogłaszając np. zwiększenie limitu o 800 miliardów, Obama musiałby jednocześnie zaproponować 800 miliardów oszczędności (przez najbliższych 10 lat).
Decyzję prezydenta o zwiększeniu limitu zadłużenia Kongres będzie mógł obalić - według McConnela - tylko większością 2/3 głosów. Republikanie takiej większości nie mają, więc będą mogli głosować przeciw bez żadnych konsekwencji, a zgodnie z obietnicą daną Norquistowi. I przy tym cynicznie głosić, że Obama rujnuje kraj.
W takim wariancie, który na dzisiaj wydaje się najbardziej prawdopodobny, groźba bankructwa zostanie odsunięta, ale problem gigantycznego deficytu pozostanie nierozwiązany. Noworodek na T-shirtach będzie jeszcze bardziej przerażony.
- Jeśli okaże się, że propozycja McConnella to jest wszystko, na co stać Kongres, to podpiszą taką ustawę. Ktoś musi wziąć odpowiedzialność za kraj. Nie dopuszczam wariantu, że zbankrutujemy - mówił w piątek Obama. - Ale mam nadzieję, że Kongres stać na więcej..
http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,100 ... .html?as=2
Dług Ameryki to 14.293.975.000.000 dol. USA zbankrutują?
Thriller finansowy w Waszyngtonie nabiera rozpędu: jeśli przez najbliższy tydzień politycy nie dogadają się, USA po raz pierwszy w historii zbankrutuje. W piątek Republikanie zerwali rozmowy w Białym Domu
Takiego Baracka Obamy Amerykanie dotąd nie znali. Niektórzy zarzucali mu nawet, że pokazuje za mało emocji i za bardzo jest opanowany. Że trochę przypomina cyborga. Ale w piątek po południu wreszcie zobaczyli swojego prezydenta w stanie furii.
- Pół godziny temu miałem telefon od przewodniczącego Izby Reprezentantów Johna Boehnera, że zrywa negocjacje o redukcji deficytu - ogłosił Obama na konferencji prasowej zwołanej naprędce w Białym Domu. - Wcześniej w ciągu dnia przewodniczący nie odbierał moich telefonów. Ale zakładałem, że prowadzi konsultacje ze swoimi republikańskimi kolegami.
Prezydent porównał się do pana młodego porzuconego przed ołtarzem przez uciekającą pannę młodą. Ale nie był to żart, tylko gorzki wyrzut. Nikomu na sali nie było do śmiechu. Stany Zjednoczone już w maju osiągnęły maksymalny pułap długu publicznego wyznaczony przez Kongres - 14,3 bln dolarów (dokładnie 14,293,975,000,000). Dlatego rządowi nie wolno emitować i sprzedawać nowych obligacji, czyli zadłużać się dalej, by utrzymać płynność finansową. Może wydawać tylko tyle, ile zarabia z podatków. Sekretarz skarbu Timothy Geithner ostrzega, że 2 sierpnia zabraknie pieniędzy. Już musiał zawiesić wpłaty na niektóre fundusze emerytalne dla urzędników federalnych.
Przy czym "zabraknie" nie oznacza w tym przypadku: "trochę zabraknie", tylko: "pójdziemy z torbami". W obecnym roku podatkowym kończącym się we wrześniu przychody do budżetu wyniosą 2,2 bln dolarów, a wydatki 3,7 bln.
W każdym dolarze wydawanym przez amerykański rząd 40 centów jest pożyczonych.
Ameryka bez małego "a"
Dwa tygodnie temu Obama straszył, że nie jest pewien, czy będzie w stanie po 2 sierpnia wypłacać emerytury. Jeszcze bardziej przerażająca jest wizja, że zabraknie pieniędzy na wykupienie starych obligacji, czyli na spłacanie długów. Coś takiego zdarzyło się w amerykańskiej historii tylko raz, w 1790 roku, ale wtedy kolonie dopiero co wyzwoliły się spod panowania brytyjskiego.
Dwie agencje badające rynki finansowe - Moody's i Standard&Poor - zaczynają się zastanawiać, czy nie obniżyć Stanom Zjednoczonym ratingu kredytowego. Obecnie jest on na najwyższym możliwym poziomie "Aaa". Analitycy szacują, że utrata jednego małego "a" będzie kosztować Amerykę przynajmniej kilkadziesiąt mld dolarów. Rząd USA stanie się mniej wiarygodny i będzie musiał zapłacić wyższy procent za kolejne pożyczki, żeby zrekompensować wierzycielom zwiększone ryzyko.
Niektórzy prorokują, że zdumiewające bankructwo USA zdestabilizuje rynki na całym świecie i wywoła kolejną falę kryzysu.
Zadziwiające, bo Ameryka wcale nie jest w tak katastrofalnym stanie, by bankrutować. Gdyby tylko Geithner mógł wydrukować nowe obligacje, zaraz znaleźliby się kupcy, bo rząd USA wciąż uchodzi za najpewniejszego dłużnika na świecie.
Ale najpierw Kongres musiałby podnieść limit długu publicznego. Do tej pory była to operacja całkowicie rutynowa: przez ostatnie 10 lat kongresmani zwiększali limit 10 razy. Od 1917 roku, kiedy go wprowadzili - około 100 razy. Przeciwko tej kosmetycznej operacji buntowali się tylko nowicjusze, którzy chcieli na siebie zwrócić uwagę, jak np. w 2006 roku pewien młody i ambitny senator ze stanu Illinois o trochę śmiesznym imieniu i nazwisku: "Barack Obama".
Niektóre wybitne autorytety ekonomiczne - np. miliarder i guru inwestorów Warren Buffett - uważają nawet, że limit długu publicznego należy w ogóle zlikwidować. Przyjmując rok temu budżet z rekordową dziurą, kongresmani wiedzieli przecież, że dotychczasowy limit zostanie przekroczony. - Kongres marnuje mnóstwo czasu i energii na absurdalną debatę nad czymś, co już raz zatwierdził - mówi Buffett.
Inni uważają jednak, że głosowania nad limitem są pożyteczne, bo uprzytamniają Amerykanom, że obecne pokolenie żyje na koszt przyszłych pokoleń. Dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie i wynosi już prawie 100 proc. dochodu narodowego (coś takiego przytrafiło się tylko raz, po II wojnie światowej). W zeszłym roku na wiecach Republikanów przebojem były T-shirty z nadrukiem noworodka, który ledwie pojawił się na świecie, ale już patrzy przerażony i pyta: "To mówicie, że ile jestem winien?" (odpowiedź na dzisiaj brzmi "46596 dolarów").
Wiosną Republikanie, którzy mają większość w Izbie Reprezentantów, ogłosili, że nie podniosą limitu zadłużenia, dopóki rząd nie przyjmie planu drastycznych oszczędności (czyli kilku bilionów w ciągu najbliższych 10 lat). Obama odparł, że widzi konieczność zmniejszenia gigantycznej dziury budżetowej. Ale w tym celu należy nie tylko zredukować wydatki, lecz również zwiększyć dochody. Czyli podnieść podatki.
Podatki siedem razy grubsze niż Biblia
Po rządach George'a Busha, który energicznie obniżał podatki i wprowadził ulgę dla najbogatszych Amerykanów, są one najniższe od pół wieku. Od każdych 100 tys. dolarów dochodu średni podatek wynosi 23,6 tys. dolarów (czyli 5 tys. dolarów mniej niż w 2000 roku, zanim Bush doszedł do władzy).
Ale Republikanie nie chcą zwiększać podatków. Argumentują, że obciążenie przedsiębiorców wyhamuje gospodarkę, która i tak niemal drepce w miejscu (bezrobocie utrzymuje się na poziomie 9 proc.).
Podczas piątkowej konferencji prasowej Obama niemal wykrzykiwał: - Republikanie nie chcą zwiększać podatków. Koszty reformy finansów mają ponieść emeryci, szkolnictwo, naukowcy. Za to żadnych kosztów nie poniosą właściciele prywatnych odrzutowców ani koncerny naftowe, które notują rekordowe zyski, ani milionerzy, ani w ogóle wszyscy ludzie, którym się fantastycznie powodzi!
Różne badania pokazują, że w ostatnich czterech dziesięcioleciach bogaci są w Ameryce coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. W 1969 roku 1 proc. najbogatszych Amerykanów posiadał 9 proc. majątku narodowego, w 2007 roku - już 24 proc. Wprawdzie skala podatkowa jest progresywna (jak w Polsce, tzn. bogatsi oddają państwu wyższy procent dochodów), ale najmniejsze podatki płacą inwestorzy giełdowi - tylko 15 proc. od zysku z obrotu papierami wartościowymi.
Najbogatsi korzystają też z różnych ulg. Od podatku odliczyć sobie można w Ameryce m.in. zakup prywatnego odrzutowca. Koncerny naftowe korzystają z ulg - ponad 4 mld rocznie - za inwestowanie w Ameryce, chociaż ceny benzyny biją rekordy. Ulg są setki, bo amerykańskie prawo podatkowe jest bardzo skomplikowane, już siedem razy grubsze niż Biblia i ciągle się rozrasta. Koncerny zabiegające np. o drobny zapis na 735. stronie jakiejś ustawy, który przyniesie im miliony oszczędności, posyłają do Kongresu lobbystów i prawników.
Obama zaproponował zniesienie ulg dla najbogatszych i wszystkich kruczków podatkowych, co miało zwiększyć dochody państwa o około bilion dolarów przez 10 lat. Oprócz tego prezydent zaplanował niecałe dwa biliony oszczędności - w obronności, ubezpieczeniach zdrowotnych i emeryturach. Republikanie odpowiedzieli "nie". Podobno Boehner się wahał, ale "partyjny beton" wymusił na nim zerwanie rozmów.
Spór o podatki toczy się w Ameryce od miesięcy. Pod koniec zeszłego roku pod naciskiem republikańskiej większości w Kongresie Obama zgodził się przedłużyć ulgi Busha dla najbogatszych. Demokraci zarzucają Republikanom, że po prostu bronią interesów partyjnych sponsorów. Obie strony nie tylko nie mogą się dogadać, ale nawet używają różnego języka. Republikanie nigdy nie mówią „bogacze” ani „milionerzy” (to się źle kojarzy), tylko „twórcy miejsc pracy” (ang. job creators).
Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków!
- Czyli mamy oszczędzać tylko na najsłabszych?! - oburzał się w piątek prezydent. - Którzy nie potrafią się obronić?! Którzy nie mają całej zgrai lobbystów pilnującej ich interesów w Waszyngtonie?! Tylko ciężko pracują i ledwo wiążą koniec z końcem?! Zwykli ludzie liczą na to, że ktoś o nich będzie myślał. I my politycy jesteśmy w Waszyngtonie po to, żeby o nich myśleć. Każdego dnia. A nie o tym, co powie sponsor partii. Nie o tym, co powie jakiś znany prezenter radiowy. Nie o tym, co napiszą w gazetach. Ani nie o tym, jakie zobowiązanie podpisaliśmy, kiedy startowaliśmy do Kongresu. Myślenie w takich kategoriach jest niewybaczalne!!!
Ostatni fragment prezydenckiej tyrady to zapewne aluzja do Grovera Norquista, guru konserwatystów i zwolenników "małego" państwa, który od 25 lat jest szefem organizacji Americans for Tax Reform. W piątkowym "New York Timesie" Norquist na wszelki wypadek przypomniał, że 236 republikańskich deputowanych do Izby Reprezentantów i 41 senatorów podpisało wymyślone przez niego zobowiązanie, że nigdy nie poprą żadnej podwyżki podatków.
Obama irytował się na konferencji prasowej, tymczasem przewodniczący Boehner po cichutku napisał oświadczenie: "Prezydent upiera się przy zwiększeniu podatków. Jako były drobny przedsiębiorca wiem, że wzrost podatków niszczy miejsca pracy. Dlatego postanowiłem zakończyć dyskusje w Białym Domu i rozpocząć rozmowy z przywódcami senatu. Razem zrobimy wszystko co w naszej mocy, by zakończyć orgię wydatków w Waszyngtonie".
Republikanie ciągle doskonale pamiętają lekcję sprzed 20 lat. - Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków! - powiedział George Bush senior w kampanii prezydenckiej 1988 roku i - jak twierdzi wielu historyków - tym jednym zdaniem wygrał wybory. Ale dwa lata później, kiedy rósł deficyt, zgodził się podnieść podatki. I dlatego - mimo miażdżącego zwycięstwa w pierwszej wojnie z Saddamem Husajnem - przegrał wybory z Billem Clintonem, który bezwzględnie wytykał mu złamanie obietnicy.
A gdyby Republikanie o tym nie daj Boże zapomnieli, artykuł Norquista w piątkowym "NYT" miał tytuł: "Patrzcie na moje usta: Żadnych nowych podatków!".
Bush ojciec złamał obietnicę i zapłacił prezydenturą, ale jego decyzja przyczyniła się do amerykańskiej prosperity drugiej połowy lat 90. Dzięki zwiększonym przez Busha podatkom Clinton zrównoważył budżet - pod koniec jego rządów zamiast deficytu były nadwyżki. Potem przyszedł Bush syn (wypromowany w jakimś stopniu przez Norquista) i naprawił dwa błędy ojca: obniżył podatki i "dokończył" wojnę w Iraku. Ale ponieważ wojny kosztują, a jeszcze przytrafił się kryzys, skończyło się ogromnym deficytem.
Ze względu na klątwę Busha seniora całkiem możliwe, że Republikanie nie ustąpią i wielkiego porozumienia w kwestii zmniejszenia deficytu i zwiększenia limitu długu nie będzie. Najbardziej radykalni konserwatyści uważają zresztą, że 2 sierpnia żadna apokalipsa się nie zdarzy. Ich zdaniem rząd będzie musiał płacić emerytom i wierzycielom, a zacznie oszczędzać na mniej istotnych sprawach. Obama stanie pod ścianą i będzie musiał oszczędzać, nawet bez zwiększenia podatków.
Jednak przywódcy Republikanów, szczególnie ich szef w senacie Mitch McConnell, uważają, że bankructwo byłoby katastrofą. Dlatego proponują, żeby awaryjnie przyznać prezydentowi prawo trzykrotnego zwiększenia limitu długu publicznego do końca 2012 roku - w sumie o 2,5 bln dolarów. Ale ogłaszając np. zwiększenie limitu o 800 miliardów, Obama musiałby jednocześnie zaproponować 800 miliardów oszczędności (przez najbliższych 10 lat).
Decyzję prezydenta o zwiększeniu limitu zadłużenia Kongres będzie mógł obalić - według McConnela - tylko większością 2/3 głosów. Republikanie takiej większości nie mają, więc będą mogli głosować przeciw bez żadnych konsekwencji, a zgodnie z obietnicą daną Norquistowi. I przy tym cynicznie głosić, że Obama rujnuje kraj.
W takim wariancie, który na dzisiaj wydaje się najbardziej prawdopodobny, groźba bankructwa zostanie odsunięta, ale problem gigantycznego deficytu pozostanie nierozwiązany. Noworodek na T-shirtach będzie jeszcze bardziej przerażony.
- Jeśli okaże się, że propozycja McConnella to jest wszystko, na co stać Kongres, to podpiszą taką ustawę. Ktoś musi wziąć odpowiedzialność za kraj. Nie dopuszczam wariantu, że zbankrutujemy - mówił w piątek Obama. - Ale mam nadzieję, że Kongres stać na więcej..
http://wyborcza.biz/biznes/1,101562,100 ... .html?as=2