do Eurowizji wprowadzili też Australię
Może dlatego że jest kolonią UK ?
Australia to kolejny stan izraelsko-amerykański z irytującą polit-poprawnością
Zaślubiny z Australią
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 6 lutego 2019
„Wszędzie mięsiste węszą nosy, w powietrzu kłębią się donosy” - pisał poeta w niezapomnianym poemacie „Towarzysz Szmaciak”.
Musiały wspierać go proroctwa, bo skoro obóz zdrady i zaprzaństwa wypowiedział wojnę nienawiści, to i nosy i donosy muszą nie tylko się pojawić, ale i nasilić.
To zresztą tradycja, bo obóz zdrady i zaprzaństwa, reprezentowany oczywiście przez antenatów rozmaitych dzisiejszych bojowników z nienawiścią, zawsze posługiwał się donosami.
W ten sposób, rękami gestapo („Szanowny Panie Gestapo!”) likwidowano AK-wców, żeby zrobić miejsce dla nowej elity, a jak już nowa elita zajęła miejsca, to gwoli utrzymywania szerokich mas w stanie permanentnej mobilizacji, co i rusz wywoływała jakieś wojny.
A to z ziemniaczaną stonką, co to Amerykanie zrzucali ją na spadochronach z samolotów na kartofliska spółdzielni produkcyjnych i PGR-ów, a to „z sówką chojnówką” , „żukiem polnym” i innymi wrogami ludu pracującego miast i wsi, ukrywającymi się pod postaciami owadów i niewielkich ssaków – a to z „kułakami”, co to, niczym zmora, dusili „biedniaków” i „średniaków”, aż władza ludowa zdjęła im z nóg kajdany razem z butami – i tak dalej i tak dalej.
Tych wszystkich zwycięstw nie byłyby w stanie opisać nie tylko „usta stu Homerów”, ani pióra „paryskich dzienników” - chyba, żeby rolę Ksenofontów najnowszej wojny z nienawiścią przejęła resortowa „Stokrotka”, czy pani red. Justyna Pochanke. Ale incipiam.
Na lotnisku w Abu Dhabi, gdzie oczekiwaliśmy na samolot do Melbourne, ze zdumieniem usłyszałem swoje nazwisko z lotniskowego megafonu.
Podszedłem tedy do biurka urzędników, ale żaden z nich niczego nie wiedział – aż wreszcie wśród pasażerów znalazł mnie funkcjonariusz.
Okazało się, że to tylko postillon d’amour, który telefonicznie łączył mnie z ukrytym w czeluściach lotniska australijskim oficerem imigracyjnym.
Zadawał mi on rozmaite pytania, a gdzie, a co, a po co, a dlaczego, a jak – i tak dalej – a tymczasem godzina odlotu samolotu zbliżała się nieubłaganie, niczym ostateczna klęska znienawidzonej nienawiści.
Tedy za pośrednictwem owego funkcjonariusza pozwolił nam wsiąść do samolotu, zapowiadając, że na lotnisku w Melbourne zajmie się mną inny funkcjonariusz, który albo jednym ruchem ręki da mi z Australią zaślubiny, albo nie da i ciupasem odeśle do Warszawy.
Można się domyślić, że w tej sytuacji 13-godzinny lot z Abu Dhabi do Melbourne minął, jak z bicza strzelił, dowodząc w ten sposób, że cytowane przez Aleksandra Sołżenicyna powiedzenie, iż „z władzą radziecką nie będziesz się nudził”, ma zastosowanie nie tylko do władzy radzieckiej.
I rzeczywiście – na lotnisku w Melbourne zajęła się mną Przemiła Pani, która zaprowadziła mnie do ustronnego pomieszczenia i poinformowała, że wcale nie jestem aresztowany, jak mi się zdawało, a tylko pragnie przeprowadzić ze mną rozmowę.
Kiedy przez telefon połączyła się szczęśliwie z francuskim tłumaczem, poprosiłem go, by zapytał o co chodzi i czemu zawdzięczam to wyróżnienie.
Uczynił to – ale Przemiła Pani nie odpowiedziała, tylko zaczęła zadawać mi pytania, po co właściwie przyjechałem do Australii.
Wyjaśniłem, że w podwójnym celu; po pierwsze, spotkać się z przyjaciółmi oraz obejrzeć sobie to i owo, a po drugie – żeby wygłosić cykl prelekcji w polskich klubach, rozsianych po różnych tutejszych miejscowościach.
Wyjaśniłem też, że zaprosiło mnie polonijne stowarzyszenie Nasza Polonia, które nie tylko opłaciło nam przeloty, ale też zapewni utrzymanie w Australii.
Bo już w Abu Dhabi mój anonimowy rozmówca dowiadywał się, ile mam pieniędzy przy sobie i na koncie.
Przemiła Pani zapytała, dlaczego stowarzyszenie podjęło się opłacenia przelotów również mojej żonie. Odpowiedziałem, że dlatego, bo „są grzeczni”. Wyjaśnienie to zostało przyjęte ze zrozumieniem, ale nie był to bynajmniej koniec „wywiadu”, bo po części organizacyjnej nastąpiła część merytoryczna.
Odpowiadając na pytanie, o czym będą te prelekcje wyjaśniłem, że o sytuacji politycznej w Polsce w roku wyborczym oraz o jej międzynarodowych uwarunkowaniach.
Wtedy Przemiła Pani zapytała, czy moje wypowiedzi nie będą aby „kontrowersyjne”.
Odparłem, że może będą, bo to nie zależy ode mnie, ale od tego, kto mnie słucha. Ta sama wypowiedź przez jednych będzie uważana za oczywistą, a przez innych – za „kontrowersyjną” - cokolwiek miałoby to znaczyć.
Potem zaproponowała, bym jej to opowiedział – ale wyjaśniłem, że taka prelekcja trwa co najmniej półtorej godziny, więc przyjęła to do wiadomości i po zanotowaniu moich odpowiedzi wyszła do sąsiedniego pomieszczenia, w którym musiał przebywać Ktoś Ważniejszy. Oczekiwanie na jej powrót trwało dość długo, ale nawet i w takiej sytuacji można liczyć na rozrywkę, bo oto grupa funkcjonariuszy tamtejszej Straży Granicznej właśnie wprowadziła na korytarz, a potem do innego pokoju jegomościa z kajdanami na rękach i nogach.
Na ten widok zrozumiałem, że jestem szczęściarzem, nawet, a może nawet zwłaszcza, gdybyśmy zostali deportowani. Nigdy bowiem nie jest tak dobrze, by nie mogło być jeszcze lepiej, jako że lepsze jest wrogiem dobrego.
Po długim oczekiwaniu Przemiła Pani pojawiła się z nową serią pytań, przekładanych z francuskiego na angielski już przez innego tłumacza, bo pierwszy był mężczyzną, a teraz Przemiła Pani dodzwoniła się do kobiety.
Wspominam o tej podmiance, bo pierwsze pytanie z nowej serii dotyczyło mego stosunku do aborcji – czy jestem za, czy może przeciw.
Odparłem, że jestem przeciw, a wtedy Przemiła Pani zapytała – dlaczego. Wyjaśniłem, że uważam, iż nie powinno się mordować ani ludzi bardzo małych, ani ludzi dużych.
Potem poprosiła o informację, jak ta sprawa wygląda w Polsce, tedy wyjaśniłem, że pod pewnymi warunkami aborcja jest legalna, ale w innych warunkach – nie.
Na koniec przestrzegła mnie, bym nie mówił źle o „mniejszościach” - już bez precyzowania, o jakie mniejszości chodzi, więc być może – o wszystkie.
Pomyślałem sobie, że to ciężkie zadanie, zwłaszcza gdyby się okazało, że na przykład złodzieje, bandyci czy idioci są jednak w mniejszości – no ale skoro taki jest rozkaz, to trudno.
Na tym procedura się skończyła i Przemiła Pani jednym ruchem ręki dała mi z Australią zaślubiny, przybijając pieczątkę na druczku, który wypełniliśmy jeszcze w samolocie.
Opisuję ten przypadek nie dla jakiegoś samochwalstwa, w myśl wskazówki Poety: „Niechaj tam inni księgi piszą i nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna. Ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę” - no bo i po co dbać, skoro w naszym nieszczęśliwym kraju sława, podobnie jak za komuny „woł-ciel z kością” przyznawana jest według rozdzielnika?
Zatem nie dla sławy, bo wiadomo, że sława, zwłaszcza wielka, „to żart”, a „książę błazna jest wart” - tylko gwoli pokazania, że nieubłagana wojna z nienawiścią przekracza granice państw i nie ma takiego miejsca na świecie, w którym nienawistnik mógłby się schronić. „Wszędzie mięsiste węszą nosy, w powietrzu kłębią się donosy” - nawet na drugiej półkuli, o której jeszcze całkiem niedawno myślano, że tam ludzie chodzą do góry nogami. Może kiedyś tak i było, ale teraz chyba wszyscy zostali już postawieni do pionu.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4403
Rajskie i infernalne oblicze Antypodów
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 12 marca 2019
Ksiądz Wiesław Pawłowski jest proboszczem parafii rzymsko-katolickiej w Auckland, na północnej wyspie Nowej Zelandii. Ten Auckland zapadł mi w pamięć jeszcze w dzieciństwie, kiedy to czytałem wypożyczoną z bibliotekigłuo książkę Juliusza Verne’a „Dwa lata wakacji”. Grupa uczniów z Auckland miała wypłynąć na morską wycieczkę, ale zanim załoga przyszła na statek, jeden z nich odczepił cumę i w rezultacie statek wypłynął na ocean bez załogi, a nawet żadnej osoby dorosłej. Burza wyrzuciła dryfujący statek na bezludną wyspę na Pacyfiku i w rezultacie chłopcy musieli się tam urządzić, żeby przetrwać. Jest to opowieść o budowaniu imperium brytyjskiego, tyle, że w bardzo małej skali, bo chłopcy nie tylko zagospodarowali wyspę, ale nawet pokonali w walce bandytów, którzy tam wylądowali: „Nagle rozległ się straszliwy huk. Grad kartaczy smagnął rzekę” - czytałem z wypiekami na twarzy, jak to szalupa z bandytami została zniszczona celnym strzałem armatnim – bo chłopcom udało się nawet zdobyć armatkę i baryłkę prochu. „Dwa lata wakacji”, to poemat o zaradności, dyscyplinie i – co tu ukrywać – organizatorskich umiejętnościach ludzi białych. Ale „Dwa lata wakacji” były napisane w latach 80-tych XIX wieku, kiedy pisarze „jeszcze się przed cenzorskim nie trzęśli obliczem” i kiedy na rozmaitych Michników patrzono z góry. Minęły lata i samozwańcze guwernantki wzięły górę, krok po kroku zaszczepiając mężczyznom białej rasy cechy niewieście, wskutek czego coraz więcej mężczyzn zaczęło zachowywać się niczym Herakles u Omfali. Jak wiadomo, używała ona tego herosa w charakterze prawidła do trzymania motka wełny. Toteż w 1954 roku William Golding, korzystając z tego samego motywu, napisał „Władcę much”, będącą opowieścią o tym, jak chłopcy na bezludnej wyspie dziczeją. Rzeczywiście dziczeją, co trafnie uchwycił Antoni Słonimski w wierszu „Gołąb ostatni”: „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujace podskokom sztucznych serc, lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych”.
Obecnie Auckland jest sporym miastem, takim samym, jak każde inne. A jakie są, te „każde inne”? Ano dominuje w nich tak zwana „polityczna poprawność”, czyli marksizm kulturowy, którym postępactwo zainfekowało zachodnią cywilizację, coraz częściej przypominającą dom wariatów. Ksiądz Wiesław Pawłowski – jak mi opowiadał – padł właśnie ofiarą tej infekcji.
Ormowcy politycznej poprawności
Jeszcze będąc w Australii, po rozległych przeszczepach skóry na plecach i po bokach tułowia, kiedy to kolorem przypominał gotowanego homara, lekarze zalecili mu umiarkowane korzystanie z kąpieli słonecznych. Zażywać takich kąpieli w ubraniu się nie da, więc ksiądz Pawłowski w tym celu ubranie zdejmował. Traf chciał, że jakiś jegomość przez lornetę go zauważył i zawiadomił policję, że „ w pobliżu szkoły” jakiś osobnik się „obnaża”. Policji oczywiście w to graj i – jak to policjanci – sporządzili protokół. Informacje z protokołu w jakiś sposób przedostały się do niezależnych mediów głównego nurtu, które podjeły temat z żarłocznością hien, pryncypialnie demonstrując święte oburzenie, które sięgnęło zenitu, gdy się okazało, że schwytany przez policję osobnik jest księdzem katolickim. Może gdyby nie był księdzem, ale – dajmy na to – sodomitą, czy gomorytą - to niezależne media głównego nurtu nie tylko by go nie potępiły, ale solidarnie stanęłyby w jego obronie przed „wykluczeniem” i „stygmatyzacją”, które są wszak objawem zakazanej „dyskryminacji” - no ale Wiesław Pawłowski jest księdzem, a więc osobą podejrzaną niejako z natury rzeczy – bo marksizm kulturowy, w zależności od etapu, nieubłaganym palcem wskazuje coraz to nowych wrogów całej postępowej ludzkości, a na tym etapie piętnuje właśnie księży. Tej tendencji posłusznie ulegają niezawisłe sądy, bo wiedzą, że w przeciwnym razie michniki zrobiłyby z nich marmoladę. Toteż w pierwszej instancji ksiądz Pawowski został za „nieobyczajny wybryk” skazany. Nie poddał się jednak, tylko apelował i wyższa instancja oczyściła go z zarzutów. Ale nieżależne media głównego nurtu już o tym się nie rozpisywały, bo cóż to za sensacja, kiedy ktoś zostaje uniewinniony? Nie tylko nie jest to żaden temat podnoszący nakłady, ale w dodatku, informując o tym, trzeba by było odszczekać poprzednie jazgoty, a wiadomo nie od dzisiaj, że nic tak nie gorszy, jak prawda. Toteż o uniewinnieniu mało kto wiedział i wie do tej pory, za to wszyscy pamiętają tamte oskarżenia. Tak w każdym razie z goryczą opowiadał mi ksiądz Pawłowski, który od tamtej pory chyba nie może wrócić do równowagi. Może krzywdzę go tą opinią, ale wydaje mi się, że cechuje go rezerwa wobec swoich parafian, wśród których dominują katolicy z wyspy Tonga. Ta sytuacja przypomina opowieść dobrego wojaka Szwejka o pewnym człowieku, który został zamordowany przez bandytów. Pozostawił on syna, który od tej pory miał życie zrujnowane, bo każdy, kto dowiedział się, czyim on jest synem, z mściwą satysfakcją mówił: „a, to syn tego zamordowanego, to dopiero musi być gagatek!”
Takie to infernalne znamiona dają się odczuć w atmosferze nie tylko rajskiej wyspy, jaką jest Nowa Zelandia, ale i Australii. Pracujący tam księża potwierdzają, że żyją w ciągłym strachu przed oskarżeniami o „molestowanie” i inne obrzydliwości, w związku z czym nie ma mowy o nauczaniu przez nich religii w szkole, z czego, nawiasem mówiąc, się cieszą, bo przynajmniej jeden pretekst odpada.
Okazuje się, że komuna bez terroru długo wytrzymać nie może, czy to w Europie, czy to w Północnej Ameryce, czy też na Antypodach, gdzie, akurat w stanie Queensland tamtejszy parlament przeforsował ustawę zezwalającą na aborcję również w 9 miesiącu ciąży.
Teraz lepiej rozumiem, dlaczego Przemiła Pani na lotnisku w Melbourne tak wnikliwie przypytywała mnie o stosunek do aborcji i polskie regulacje w tym zakresie. Nawiasem mówiąc, dowiedziałem się, że wyróżnienie na lotnisku w Abu Dhabi, Melbourne i Sydney, dokąd przylecieliśmy z Nowej Zelandii, zawdzięczam panu Aleksandrowi M. Gancarzowi, piastującemu jakąś wysoką godność w Australijskim Instytucie Spraw Polskich, który poinformował australijskie władze o moich sprośnych błędach Niebu obrzydłych, od których oczywiście się „odciął”. Ale niezależnie od intencji, jakie mu przyświecały, jestem mu wdzięczny za reklamę, której własnymi siłami nie byłbym w stanie sobie zapewnić. Dzięki niemu bowiem trafiłem do australijskich gazet, w których publikacjach była tylko jedna nieścisłość – że mianowicie potępia mnie „australijska Polonia”. Tymczasem wśród Polaków, którzy na spotkania ze mną przybyli w Melbourne, Wellington, Auckland i Sydney, nie zauważyłem żadnych oznak potępienia, tylko życzliwe zainteresowanie, dzięki któremu każde spotkanie trwało mniej więcej 3,5 godziny.
Nie jest tedy wykluczone, że potępił mnie tylko pan Gancarz – a dlaczego to robi i co z tego ma – tego oczywiście nie wiem.
Wracając tedy do owej nieszczęsnej aborcji, to przypuszczam, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo, bo skoro można abortować dziecko w 9 miesiącu ciąży, to dlaczego nie w dziesiątym, czy nawet dwudziestym pierwszym roku, jaki upłynie od tego dziewiątego miesiąca?
Najwyraźniej wkraczamy w ciekawe czasy.
Oblicze rajskie
Ale to infernalne oblicze to jednak tylko margines, co zilustruję przykładem z życia. Na pewnym spotkaniu w Polsce jedna z uczestniczek powiedziała: panie Michalkiewicz, ale nas pan zdołował! Niech no na koniec powie pan coś pokrzepiającego. Zaproponowałem jej tedy, by wyjrzała przez okno, za którym widać było piękny, letni dzień. - Ładnie jest na świecie? - zapytałem. - Ładnie – odpowiedziała.
A ja na to: widzi pani; w lecie jest ciepło, w zimie jest zimno, w dzień jest jasno, w nocy jest ciemno, pory roku następują po sobie z zadziwiającą regularnością – a dlaczego tak jest?
Sala zastygła w oczekiwaniu, więc powiedziałem: a dlatego, że to wszystko nie zależy od rządu!
Toteż w Rotorua na północnej wyspie Nowej Zelandii gejzery buchają gorącą wodą, a przy wodospadzie można się nawet nieźle podgotować. Są też jeziora wrzącego błota, w które można by wrzucić apokaliptyczną Bestię – i nie wiadomo, czy tak właśnie nie będzie, ale oczywiście jeszcze nie teraz, a dopiero wtedy, gdy polityczna poprawność ukaże się światu w całej swojej straszliwej postaci. Na razie jednak to, co dostarcza niezależna od rządów przyroda, pozwala choć na chwilę zapomnieć o społecznych inżynieriach michnikowskich. Wydaje się że nawet głuptaki, których całą kolonię obserwowaliśmy w okolicach Rotorua tuż przed zachodem słońca, żadnymi społecznymi inżynieriami się nie przejmowały, chociaż choćby z racji nazwy – chyba trochę powinny.
Czy w takim razie ludzie nie powinni wyciągać wniosków z zachowania się głuptaków? Myślę, że nic złego by się nie stało, ale oczywiście nic z tego nie będzie, bo „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” - przestrzega poeta. Tym bardziej nie sprosta, im bardziej jest przekonany, że zjadł wszystkie rozumy – co postępakom przytrafia się nawet częściej, niż przewiduje ustawa.
Nie jest to zresztą jedyne rajskie oblicze, bo inną jego odsłoną jest Gold Coast.Jest to miejscowość wypoczynkowa, bardziej podobna do Miami na Florydzie, niż, dajmy na to – do Sopotu, podobnie jak Bałtyk nie wytrzymuje konkurencji z Oceanem Spokojnym, który w pełni zasługuje na swoją nazwę, chociaż w okolicach wysp Vanuatu szaleje zbrodniczy cyklon, przesuwając się w kierunku wybrzeży Australii. Rząd podobno ostrzegał mieszkańców, by w obawie przed zbrodniczym cyklonem nie wychodzili bez potrzeby z domów, ale zbrodniczy cyklon dlaczegoś nie tylko nie nadchodził, a słoneczna pogoda utrzymywała się mimo wiatru. To świetnie się składa, bo już wkrótce mam mieć spotkanie z tutejszą Polonią, a następnego dnia – w leżącym około 80 kilometrów Brisbane. Stamtąd odlatujemy 2 tysiące kilometrów dalej na północ, gdzie można obejrzeć Wielką Rafę Koralową. Ona podobno też nie zależy od rządu, a widać ją nawet z Kosmosu. W obliczu takich perspektyw nawet nie chce mi się irytować postępowaniem rządu „dobrej zmiany”, który podejrzewam o ustawkę z izraelskim premierem Netanjahu i jego ministrem spraw zagranicznych Izraelem Kacem, by stworzyli panu premierowi Morawieckiemu okazję zademonstrowania szaleńczej brawury w obronie Polski, dzięki czemu „kompleksowe ustawodawstwo”, które stworzyłoby dla żydowskich roszczeń wobec Polski pozory legalności, a którego przeforsowania 14 lutego domagał się od naszych Umiłowanych Przywódców sekretarz stanu Naszego Największego Sojusznika, pan Pompeo, zostanie uchwalone „w skupieniu cnotliwem”, a zarówno telewizja rządowa, jak i telewizje nierządne powitają to zgodnym milczeniem.
Stanisław Michalkiewicz
http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4427