A'propos "oczyszczania", chyba nadszedł ten moment aby się podzielić historią, która nalezy do moich najsmutniejszych i bardzo osobistych.
Wahałam się czy ją odkryć dla Świata, bo jeszcze mocno boli ale może nadszedł ten czas, spróbuje. Może komuś pomoże zrozumieć.
Spotykałam się od czasu do czasu ze stwierdzeniem, ze zwierzęta potrafią "sciągać" choroby ze swoich bliskich, w jakiś niepojęty sposób.
Przecież robią to różnej maści uzdrowiciele więc dlaczego odbierać tę zdolność kotom ?
Niewielkim wstępem;
W ubiegłym roku doświadczyło mnie życie, krótko mówiąc sponiewierało mnie do tego stopnia, że żyć nie chciałam więcej, bo "strzęp człowieka " to za duzo powiedziane na okreslenie mojego ówczesnego stanu ciała i ducha. Większość czasu w szpitalu, kolejne operacje, a jeśli w domu to nieobecna duchem.
Obolała istota ludzka, bez porspektyw na lepsze jutro. Znikąd pomocy, bo nikt nie rozumiał mojego stanu.
Pinto, o którym będzie wspomnienie, był wówczas tak blisko mnie jak tylko się dało. Fizycznie i psychicznie.
Śledził kazdy mój ruch i go wyprzedzał. On jeden rozumiał, a raczej czuł.
Pinto, uratowany od niechybnej smierci przeze mnie, w wieku ok.1 miesiąca. Gdy był malutki nie widział na oczy, nie miał węchu i był kupką nieszczęścia. Od tamtej pory, a było to lat ok 10 bylismy nierozłączni.
Ja jego mama, on mój synek....
Syjamy/taje mają bardziej rozwiniety aparat głosowy aniżeli inne rasy, na co dowodem było to, że Pinto nauczył się miauczeć "maa-maa". Był bardzo zwinny i wskakiwał mi na ramiona aby się tulić i wymiaukiwać swoje miłosne poematy..
Nastał jednak zły czas, moje ciągłe nieobecności spowodowały absolutny rozstrój u Pinto. Dzisiaj wiem, że poczuł sie porzucony. Inne koty ze stada nie były w stanie zapełnić pustki w jego sercu. Zniknęłam, a on nie wiedział co się dzieje.
On chciał mieć znów na codzień swoją mamę..popadał w depresje.
Może ktoś pomysleć, to jakis obłęd, personifikacja, nadinterpretacja i może mieć rację, ale wydarzyło sie coś co niestety jedynie potwierdza to, ze człowiek w swej "wspaniałej wielkości" niewiele wie i nawet sie nie domyśla jakim bogactwem uczuć sa obdarzone te cudowne stworzenia.
A wydarzyło się..
Mniej więcej zostało to uchwycone, że w lipcu-sierpniu 2016, Pinto zaczął mniej jeść. Już we wrześniu rozpoczęliśmy intensywną diagnostyką, wszelkie testy labolatoryjne, USG, itp i nic nie wskazywało na jakąkolwiek dolegliwość.
Zdrowy kot, a jednak tracił chęć do zycia.
Równolegle i ja traciłam systematycznie wagę, koszmarny brak apetytu, rozległe bóle mięśni dopełaniała depresja zapewne związana z brakiem poprawy zdrowia u Pinto. Przecież wszystko kreciło się koło niego, on był w centrum..
Prawie pół roku trwała walka o niego i jedynym objawem do końca był brak apetytu.
Gdy mnie widział z łyżeczką uciekał i zaszywał sie w najmniejszej dziurze..nie znosił tego.
Gdy przesytałam go karmić powrócił na moje kolana i po ok 10 dniach, stało się, umarł na moich rękach 15 stycznia 2017 roku o 10:30.
A co ze mną ?
Prawie natychmiast zaczęłam wracać do zdrowia i pojawiła się chęć do życia. Wraca apetyt.
Minęło dopiero ok 2 m-ce, a ja mam we wszystkich parametrach życiowych ewidentną poprawę.
Od wielu lat przełom roku, zima-wiosna przynosił zawsze drastyczne pogorszenie, a teraz po raz pierwszy jestem na wznoszącej.
Ja wiem, że Pinto zebrał ze mnie te choróbska, oczyścił aurę...ja to wiem.
Kochałam go tak bardzo jak i on mnie.
Miłość pokonuje bariery, które wydają się nie do pokonania i wtedy mówi się "cud"....
To nie koniec,
spotkamy sie ponownie.To były ostatnie słowa, które szepnęłam mu do uszka...