"Szkoła Nawigatorów"
https://www.facebook.com/permalink.php? ... __tn__=K-R
"
jeszcze w roku 1780 generalny gubernator Indii, a jednocześnie szef rządzącej wówczas Indiami Kompanii Wschodnioindyjskiej Warren Hastings zadecydował, że cała produkcja soli w Bengalu zostanie objęta kontrolą Kompanii. Konsekwentnie, dzięki tej decyzji, akcyza na sól w Bengalu została podniesiona z 0,3 rupii za kopiec (37 kg) do 3,25 rupii, który to ruch z jednej strony przyniósł gwałtowny przyrost zysków Kompanii do wysokości ponad 6 milionów rupii rocznie, a z drugiej sprawił, że przeciętna rodzina, aby zaopatrzyć się w będącą podstawowym składnikiem miejscowej kuchni sól – bez której w tropikach człowiek nie jest w stanie przeżyć – musiała wygospodarować w rocznym budżecie sumę dwóch rupii, a więc dwóch miesięcznych pensji.
Ponieważ na pozostałych brytyjskich terytoriach akcyza na sól była wciąż znacznie niższa, Indie zaczęły notować gwałtowny wzrost przemytu z zachodnich prowincji do Bengalu. I o ile władze Imperium mogły jeszcze z trudem tolerować indywidualną i, swoją drogą, bardzo wyrafinowaną produkcję soli z wody morskiej, czy zdarzające się tu i ówdzie przypadki bezpośredniej kradzieży z magazynów, to właśnie masowy przemyt stworzył finansowe zagrożenie o takiej skali, że Kompania musiała zareagować. No i zareagowała.
W roku 1803 w poprzek głównych dróg i rzek w Bengalu postawiono szereg punktów celnych, których zadaniem było pobieranie cła za przewóz soli, no i pewnie trochę dla zachowania pozorów, że sprawa jest jak najbardziej standardowa, również tytoniu i innych towarów. Owym punktom celnym towarzyszyły też dodatkowe, rozmieszczone w pobliżu zakładów produkujących sól oraz wzdłuż wybrzeży Bengalu.
Kiedy czytamy tego typu relacje, lubimy sobie myśleć, że oto mamy do czynienia z tak szczególną egzotyką, że jedyne co nam pozostaje, to ją zaakceptować i przejść nad nią do porządku dziennego. Proponowałbym jednak chwilę refleksji. Oto mamy Indie, wielki kraj w dalekiej Azji, który z powodów w tym momencie dla nas nieistotnych został zajęty i wchłonięty przez tak zwane Imperium Brytyjskie. Spróbujmy więc sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby zachodnia część Polski została zajęta przez Niemcy i ich biznes, i to – podkreślam – nie na zasadzie prostej aneksji wynikającej z ekspansji polityczno-kulturowej, ale na poziomie poszerzania wpływów gospodarczych, i nowi zarządcy podwyższyliby akcyzę na olej do takiego poziomu, że nasze domowe budżety musiałyby się skurczyć o 15%. Wyobraźmy sobie dalej, jak byśmy się poczuli, gdyby w odpowiedzi na to nastąpił naturalny zupełnie przemyt taniego oleju z rejonów położonych na wschód od Wisły, a w reakcji na ów przemyt z kolei te same władze na trasie z Gdańska do Warszawy i z Warszawy do Krakowa, plus na mostach na Wiśle, postawiłyby szereg punktów celnych pobierających wysokie opłaty za przewóz oleju z Siedlec do Poznania.
A coś mniej więcej tego typu, choć oczywiście w znacznie większej skali, stało się w Indiach w XIX wieku.
Wracajmy więc do owych zabezpieczeń w postaci sieci punktów celnych. One naturalnie, wobec ogromnego zasięgu społecznego protestu, okazały się nie mieć większego wpływu na transport soli z zachodu na wschód – czy to z powodu zbyt dużej między nimi odległości, korupcji wśród wywodzących się głównie z lokalnych środowisk celników, czy może wreszcie dzięki nieustannemu pochłanianiu przez Bengal położonych na zachodzie prowincji. W roku 1823 zatem Wielki Komisarz d/s Akcyzy (swoją drogą, piękny i mocno znaczący tytuł, prawda?) George Saunders uruchomił sieć punktów celnych wzdłuż Gangesu i Jamuny, zapoczątkowały Wewnętrzną Linię Celną. Głównym celem owej linii stało się oczywiście uniemożliwienie przemytu soli z południa i z zachodu, ale tuż obok została też pociągnięta druga linia z Allahabadu do Nepalu, mająca za zadanie zapobieżenie przemytowi z północy.
W roku 1834, kiedy Wielkim Komisarzem został G. H. Smith, władza najwidoczniej uznała, że nie ma sensu, by tracić czas na stwarzanie pozorów, gdy gra się o znacznie wyższe stawki, i spod kontroli celnej zostały wyjęte takie produkty jak tytoń i żelazo, natomiast cała uwaga została już skupiona wyłącznie na tej soli, a sam Smith i wydłużył linię, i zwiększył budżet na jej utrzymanie do 790 tys. rupii, a do obsługi celnej zatrudnił niemal 7 tysięcy osób. To właśnie za jego rządów, w roku 1843 linia otrzymała oficjalną nazwę Wewnętrznej Granicy Celnej.
Linia Smitha początkowo biegła od Agry do Delhi i była tworzona przez sieć punktów celnych rozlokowanych w odległości jednej mili, połączonych specjalnie udeptanymi ścieżkami. Odpowiedzialność za patrolowanie granicy, a także otaczających ją w promieniu niekiedy aż 24 km. terenów spoczywała na Wydziale Wewnętrznej Kontroli Celnej, na czele którego stał Komisarz ds. Wewnętrznej Kontroli Celnej. Wydział był obsługiwany przez lokalnego oficera oraz dziesięciu urzędników wspomaganych przez uzbrojone patrole działające na odległość nawet 5 km. od granicy. Zadaniem urzędników było przede wszystkim pobieranie cła za wwóz soli, ale również egzekwowanie opłat za transport sprowadzanego z Bengalu cukru, co było wówczas tłumaczone koniecznością prowadzenia walki z przemytem opium.
Rok 1858 przyniósł zakończenie władzy Kompanii, co rząd brytyjski wykorzystał, poszerzając terytorium Bengalu o kolejne przejmowane terytoria, no i oczywiście nie zapominając o tym, by modernizować linię celną wedle stale zmieniających się potrzeb. W roku 1869 władze Kalkuty zadecydowały o połączeniu kolejnych odcinków linii celnej w ciągłą barierę o długości ponad 4 tysięcy kilometrów od Himalajów po Zatokę Bengalską. Zyski z pobieranego cła z tytułu transportu soli sięgnęły w roku 1870 poziomu 12,5 mln rupii przy kosztach utrzymania samej linii celnej ledwie przekraczających 1,5 mln rupii. W tym czasie na granicy zatrudnionych było 12 tysięcy osób, które miały zarządzać 1727 posterunkami. W roku 1877 kolonialny rząd Wielkiej Brytanii dzięki podatkowi solnemu zarejestrował wpływy do lokalnego budżetu w wysokości ponad 6 mln funtów. A pamiętajmy, że funt dziś, a funt wtedy, to dwie różne galaktyki.
Wspomniałem już wcześniej o projekcie polegającym na rozmieszczeniu wzdłuż granicy nie tyle osobnych punktów celnych, co na utworzeniu bariery ściśle fizycznej, która by uniemożliwiała przemyt soli. Pewnych danych tu akurat nie mamy, ale ocenia się, że już w latach czterdziestych Brytyjczycy wpadli na pomysł, by na całej owej linii celnej ułożyć ogromne ilości starannie pociętych ciernistych krzewów w taki sposób, by, spiętrzone do odpowiedniej wysokości stworzyły fizyczną barierę, której żadna istota ludzka nie byłaby w stanie przekroczyć. Jak pomyśleli, tak też i zrobili. Do roku 1868 część krzaków zapuściła korzenie i w istocie stworzyły prawie 300 kilometrową przeszkodę, niemal nie do pokonania dla zwykłego człowieka. Ów „żywopłot” jednak, jako że – już nawet pomijając zwykłe gnicie – wystawiony na atak przeróżnych żywiołów, a także tak pozornie drobnych agresorów, jak białe mrówki, szczury, szerszenie oraz różnego rodzaju robactwo, był mało stabilny, wymagał nieustannego doglądania, remontowania, uzupełniania, no i generował przez to niemałe przecież koszty, na które władze kolonialne nie miały ochoty się zgadzać.
I proszę sobie wyobrazić, że wówczas do akcji wkroczył ów opisywany wcześniej przeze mnie święty mąż, czyli Allan Octavian Hume, lekarz-chirurg z wykształcenia oraz ornitolog i ogrodnik z zamiłowania, i zgodził się na tych jakże trudnych indyjskich ziemiach zasadzić autentyczny, pozbawiony już tego brzydkiego cudzysłowu, żywopłot, który raz na zawsze, najmniejszym kosztem uniemożliwi lokalnej hołocie grzeszny przemyt taniej soli z jednej strony kraju na drugą i przyczyni się do wzrostu dobrobytu Brytyjskiego Imperium, a przy okazji do zbawienia niedoszłych grzeszników.
To co przedstawię poniżej, może dla części z nas zabrzmieć jak jakaś kompletnie surrealistyczna fikcja, ale stanowi najczystszą, historycznie potwierdzoną prawdę. Oto Allan Octavian Hume, Wielki Komisarz Wewnętrznej Linii Celnej, zabierając się z pasją do swojej pracy, oszacował najpierw, że budowa każdej mili dotychczas funkcjonującego „żywopłotu” wymagała użycia 250 ton materiału, który musiał zostać wcześniej dostarczony na miejsce z odległości niekiedy nawet aż 10 kilometrów. Ilość pracy, która była wkładana w tego typu przedsięwzięcie, no i konieczność regularnej, niemal rok po roku, wymiany praktycznie połowy „żywopłotu”, jednoznacznie zachęcała każdego rozsądnego człowieka do stworzenia projektu, który okazałby się wydajniejszy, no a przede wszystkim znacznie bardziej ekonomiczny, no i wówczas Hume rozpoczął dzieło swojego życia, a mianowicie budowę Wielkiego Indyjskiego Żywopłotu.
W roku 1869 Hume – ornitolog i ogrodnik – wiedząc oczywiście, że jeśli ma utworzyć naturalny mur, który nie przepuści z jednej strony na drugą żadnej żywej istoty, musi ów mur zbudować z elementów, które nawet jeśli owej istoty nie zabiją, to ją przynajmniej odpowiednio poranią. Następnie, aby sprawdzić, które z nich zaaklimatyzują się w lokalnych warunkach glebowych, rozpoczął eksperymenty z najróżniejszymi miejscowymi ciernistymi krzewami. W wyniku podjętych prac udało się Hume’owi doprowadzić do tego, że podstawowa część żywopłotu była skonstruowana z indyjskiej śliwki i kilku innych ciernistych roślin, w tym również wilczomlecza, którego ukłucie powoduje ciężkie zapalenia skóry (w sam raz na niesfornych miłośników taniej soli). Tam gdzie warunki były tak ciężkie, że praktycznie nic nie rosło, Hume posadził opuncję i ona doskonale spełniła swoje zadanie. Tam natomiast, gdzie ziemia była zbyt marna nawet na opuncję, Hume zdecydował, by teren przekopać i nawieźć w to miejsce lepszą, bardziej żyzną ziemię. Wszystko po to, by żaden przemytnik nie był w stanie znaleźć choćby pojedynczego miejsca, gdzie dałoby się tę sól bezkarnie i bezboleśnie przetransportować. Tak więc ostatecznie to Hume’owi należą się wszelkie zaszczyty za stworzenie wręcz doskonałej, naturalnej bariery, która pod koniec jego urzędowania liczyła niemal 1000 kilometrów wspaniałego żywopłotu, w większości tak gęstego i niebezpiecznego, że praktycznie uniemożliwiającego przejście. Zapora ta w żadnym miejscu nie była niższa niż 2,5 metra, dochodząc miejscami do niemal 4 metrów. Jej szerokość przekraczała 4 metry.
Sam Allan Octavian Hume, kiedy już mógł spojrzeć na swoje dzieło obiektywnym okiem, stwierdził bez fałszywej skromności, że to co udało mu się zbudować, stanowi zaporę niemożliwą do przejścia dla „jakiegokolwiek człowieka czy zwierzęcia”.
Żywopłot dzielący Indie na pół kończył się w Burhanpur na południu, gdzie nawet nawożenie ziemi nic już nie dawało i nic tam nie chciało rosnąć, i w Layyah na północy, gdzie z kolei zabójczy nurt Indusu był w stanie utopić każdego śmiałka, który się połakomił na zyski z przemytu soli, więc władze Imperium mogły trochę jeszcze zaoszczędzić. Historyk Henry Francis Pelham porównał ten rodzaj przebiegłości do sposobu, w jaki starożytni Rzymianie, tworząc swoją Górnogermańsko-Retycką Limes, również postanowili wykorzystać
okrutny nurt rzeki,
W roku 1870 kadencja Hume’a dobiegła końca, a na jego miejsce przyszedł człowiek nazwiskiem G.H.M. Batten, o którym akurat wiemy już znacznie mniej niż o Hume’ie, natomiast wiedząc, jak Brytyjczycy zawsze potrafili zadbać o to, by ci, którzy reprezentują Koronę, stanowili najbardziej przedni gatunek, możemy być pewni, że musiał to być człowiek równie godny zaufania i podziwu. Batten kontynuował dzieło Hume’a, wznosząc kamienne mury i kopiąc kanały w miejscach, gdzie rośliny Hume’a nie chciały rosnąć, oraz dokonując niezbędnych poprawek, tak że pod koniec jego urzędowania Wielka Linia Celna mogła sobie dopisać kolejne 200 kilometrów, a w roku 1873 powszechna opinia była taka, że główna część tych krzaków jest zabezpieczona przed próbami jej przekraczania w stopniu doskonałym.
Kiedy skończył się czas urzędowania Battena, na jego miejsce przyszedł kolejny wybitny Brytyjczyk W.S. Halsey i tak wyszło, że to on miał się zapisać w tej skromnej historii ostatnią osobą odpowiedzialna za utrzymywanie w dobrej kondycji Wielkiego Żywopłotu Indii. Pod jego zarządem rzeczywisty żywopłot oraz wypełniające puste gdzieniegdzie miejsca kamienne mury osiągnęły długość niemal 2,5 tysiąca kilometrów. I kiedy to szaleństwo tak pięknie się rozwijało, oto w roku 1878 najwidoczniej Szatan uznał, że plan się wypełnił i zapadła decyzja, żeby na ten cholerny żywopłot machnąć ręką i, trzymając się oczywiście wszystkich dotychczasowych decyzji dotyczących odejmowania Hindusom od ust soli, postanowiono rozwijać ów słynny wolny rynek Commonwealthu w sposób nieco bardziej humanitarny. Co więc zostało z tej niebywałej eksplozji cywilizacji białego człowieka dla nas? Przede wszystkim oczywiście zatrudnieni tam ludzie. Większość osób wyznaczonych do pilnowania żywopłotu – zgodnie ze starą zasadą, że nikt tak starannie nie będzie wypełniał poleceń okupanta jak zeszmaceni kolaboranci – to byli oczywiście Hindusi, pod dowództwem Brytyjczyków. W roku 1869 Urząd Celny odpowiadający za pilnowanie wewnętrznej granicy zatrudniał 136 starszych oficerów, 2499 młodszych oraz 11288 ludzi skierowanych bezpośrednio do służby przy żywopłocie, osiągając maksymalnie liczbę 14188 osób w roku 1872. I oni wszyscy, pomijając oczywiście tych, którzy, pilnując żywopłotu, zginęli z rąk przemytników, wrócili do swoich domów i rodzin. Ale nie tylko ich mam tu na myśli. Zostali oczywiście wszyscy ci, którzy – przez to, że Brytyjczycy z czystej chciwości i przekonania, że wszystkie inne rasy stoją niżej od nich, pozbawili ich tak dla nich ważnego minerału – umarli z głodu czy z przeróżnych chorób.
Nie ma sposobu, choćby ze względu na brak odpowiednich statystyk, zgadnąć, ile osób w tamtych latach zmarło w Indiach z powodu tak dramatycznego braku soli. I również nie ma możliwości ani potwierdzić, ani zaprzeczyć podejrzeniom, że wielki głód z lat 1876-1878, który pochłonął życie 6,5 miliona Hindusów, nie byłby tak straszny w skutkach, gdyby nie tak pełna poświęcenia praca Allana Octaviana Hume’a na rzecz tego, by sól była odpowiednio droga.
Wróćmy więc na sam już koniec do tego niezwykłego człowieka. Nie znam akurat żadnej jego wypowiedzi na temat przemytu soli, natomiast, owszem, źródła wspominają jego opinię odnośnie przemytu alkoholu. Zdaniem Hume’a proceder ten jest wielkim grzechem. Czy to znaczy może, że on sam był człowiekiem bardzo pobożnym? Nasze doświadczenie kazałoby nam tej możliwości w żaden sposób nie wykluczać, jednak tu akurat sprawy się mają dość szczególnie. Z tego co wiemy, Hume do chrześcijaństwa odnosił się z dość dużą rezerwą. Owszem, wierzył podobno w istnienie duszy i jakiegoś „Wyższego Bytu”, również niektóre źródła wspominają zaledwie o jego wątpliwościach co do „chrześcijaństwa instytucjonalnego”, a nie co do w ogóle chrześcijaństwa, ale my mamy swój rozum i dobrze wiemy, o co w tego typu unikach może chodzić. A zatem należy zakładać, że Hume w najmniejszym stopniu nie był osobą religijną. Był oczywiście człowiekiem dobrym, współczującym, pełnym miłosierdzia w stosunku do każdego naprawdę człowieka, a przy tym gotowym bronić swojego zdania w każdych okolicznościach, ale nie wydaje się, by w tej swojej dobroci i poświęceniu dla sprawy kierował się bożymi przykazaniami; przynajmniej nie w takim sensie, w jakim to my jesteśmy przyzwyczajeni je rozumieć. No i faktycznie, analizując życiorys Hume’a, dowiadujemy się, że w pewnym momencie swojego życia on w owym kwestionowaniu „chrześcijaństwa instytucjonalnego” planował nawet zostać uczniem duchowych tybetańskich guru. Mało tego. Podczas kilku lat swoich kontaktów z czymś, co nosi nazwę Towarzystwa Teozoficznego i zasługuje na osobne potraktowanie, Hume napisał trzy artykuły na temat okultyzmu oraz kilka uwag na temat zjawisk ezoterycznych. Faktem jest też, że znana w pewnych ściśle określonych kręgach rosyjska okultystka Helena Bławatska była częstym gościem w pałacu Hume’a. Ostatecznie jednak coś się takiego stało, że jakimś cudem Allan Octavian Hume nie dał się wciągnąć do końca i na dobre w te czary, w efekcie stracił zaufanie najważniejszych czarowników i ograniczył się już tylko do zakładania Indyjskiego Kongresu Narodowego. Umierając, prosił, by go traktować jak Hindusa. I tak się kończy ta szczególna historia jednego człowieka i jednego żywopłotu, po którym wszelki dziś ślad zaginął, a jeśli gdzieś coś kiedyś jeszcze przed laty można było znaleźć, jakąś choćby marną gałązkę z jadowitymi kolcami, to sama Indira Gandhi kazała to wszystko w swoim czasie wysprzątać, zrównać z ziemią, a na tym miejscu wybudować drogi szybkiego ruchu.
Nam natomiast już tylko wypada się zadumać, jak to możliwe, że coś tak fascynującego i ważnego, nawet nie w skali jakichś tam Indii, jakiejś tam Wielkiej Brytanii, czy nawet jakiegoś tam Imperium, ale całego cywilizowanego świata zostało z powszechnej historii dosłownie wymazane. Niedawno miałem okazję oglądać znakomity, bardzo głęboki i naprawdę robiący wrażenie obiektywnego film Jeremy’ego Paxmana pod tytułem „Imperium”, gdzie nie ma takiego wstydu, takiej kompromitacji, takiej zbrodni, której Brytyjczycy przez wiele kolejnych lat nie zdołają już z siebie zrzucić, o której on by nam dokładnie nie opowiedział. W tym filmie pokazana jest ze wstrząsającą szczerością każda możliwa brytyjska zbrodnia zapisana na ziemiach Imperium. Jeśli jednak chodzi o ten żywopłot o długości niemal 4 tysięcy kilometrów, o wysokości niemal czterech metrów i o szerokości czasem wręcz przekraczającej 4 metry, to on tam nie istnieje. Jakby go nigdy nie było.
Mało tego. Kiedy zaczynałem się przygotowywać do pisania tego artykułu, miałem do dyspozycji wyłącznie, owszem, bardzo szerokie, ale jednak dostępne tylko w Wikipedii, omówienie owej historii. Następnie kupiłem, jak się zdaje, jedyną z dotychczas napisanych książkę na ten temat, wydaną w roku 2001 w Anglii przez bibliotekarza z University of London Roya Moxhama „The Great Hedge of India” i okazuje się, że wszystko co jest napisane w Wikipedii, zostało zaczerpnięte z tej właśnie książki. Innych źródeł nie ma. Do roku 2001, a, jak się zdaje i później również, na temat tego wstydu nie zająknął się nikt. Postarajmy się to zrozumieć. Przez kolejne dekady z północy na południe Indii Brytyjczycy konstruują długi na niemal cztery tysiące kilometrów – a więc mówimy o długości niemal Europy – wysoki na cztery metry i tak samo szeroki żywopłot zbudowany z najbardziej zabójczych ciernistych krzewów, tylko po to, by wykorzystując sytuację życiową dziesiątków milionów ludzi, zarabiać na nich i ich eksploatować aż do śmierci z głodu lub ewentualnie strasznych chorób. A świat o tym praktycznie nie słyszy. Jedna książka i niewykluczone, że jeden artykuł napisany przez nieznanego nikomu autora gdzieś w Polsce. Nawet nie historyka.
Jest całe mnóstwo rzeczy, za które Brytyjczycy będą w końcu musieli odpowiedzieć, by wspomnieć choćby wiktoriańskie tak zwane „workhouses”, czyli – i nie ma w tym najmniejszej przesady – zapowiedź tego, co wiele lat później Niemcy stworzyli w postaci Auschwitz i paru innych słynnych obozów koncentracyjnych. O tak! Te „workhouses” to jest dopiero temat! O nich jednak nawet tam, w londyńskim City, wolno dziś bezkarnie rozmawiać. Na ich temat wolno pisać książki, kręcić filmy. Wspominać tamtych ludzi, zabitych przez System, który doprowadził ich do wycieńczenia, chorób i głodu. Ten żywopłot tymczasem jest dokładnie tak samo nieprzenikniony, jak wtedy, kiedy ów dobry człowiek nazwiskiem Hume spełniał stawiane mu oczekiwania najlepiej, jak tylko potrafił.
I – powiedzmy to raz jeszcze – gdyby nie jeden człowiek, nazwiskiem Roy Moxham, tego tekstu nigdy by nie było."