https://pubmedinfo.org/2022/10/30/fakty ... es-davies/
" chciałem napisać książkę dla przeciętnego czytelnika po to, żeby dotrzeć do ludzi znajdujących się po drugiej stronie leków psychiatrycznych i diagnozy. Ponieważ według mnie zdawało się, że wiele takich osób poddawało się interwencjom psychiatrycznym nie posiadając dostatecznych informacji po to, by podjąć świadomą decyzję czy poddać się czy nie tej formie interwencji. I z tego powodu zdecydowałem się napisać książkę, którą napisałem – żeby przekazać im te informacje, których w moim przekonaniu potrzebowali, aby dokonać świadomego wyboru czy poddać się tym interwencjom czy nie.
A zatem ta książka… Ten projekt został zwieńczony książką zatytułowaną „Cracked. Why Psychiatry Is Doing More Harm Than Good”. Opublikowałem ją kilka lat temu. Kiedy została wydana i myślę, że dzisiaj także, promowała stanowisko, które jest zarówno kontrkulturowe, jak i sprzeczne z intuicją. Stanowisko to brzmi następująco: psychiatria przez ostatnie 30 lat, zdominowana przez model biomedyczny, zaczęła stawać się zła dla naszego zdrowia psychicznego.
Istnieje wiele powodów, dla których uważam, że tak właśnie jest. Skupię się szybko na dwóch zanim skoncentruję się na jednym w szczególności w pierwszej części mojego dzisiejszego wykładu.
Pierwszy powód jest taki, że leki psychiatryczne nie robią dokładnie tego, co jest napisane na opakowaniu. Są bardziej nieskuteczne i niebezpieczne niż wielu z nas kazano wierzyć.
Drugi argument jest taki, że powiązania między branżą farmaceutyczną a psychiatrią stały się dalece zbyt wygodne w ostatnich dekadach. I to skłoniło psychiatrię do tego, aby uprzywilejowała leczenie psychotropowe w postępowaniu z problemami emocjonalnymi.
I w istocie to jest argument, na którym skupię się w szczególności w drugiej części dzisiejszego wykładu.
Ostatni argument, który chcę przedstawić – i jest to ten, na którym skoncentruję się w pierwszej części dzisiejszej prelekcji – jest taki, że psychiatria w niewłaściwy sposób rozpoznaje, że coraz większa liczba osób we współczesnym społeczeństwie ma problemy wymagające leczenia.
A zatem podobno obecnie jedno na czworo z nas cierpi na zaburzenia psychiczne w każdym roku. Będę utrzymywał, że liczba ta jest tak zaskakująco wysoka, ponieważ psychiatria po prostu na nowo nazywa coraz więcej naszych naturalnych i normalnych aczkolwiek bolesnych ludzkich doświadczeń jako problemy wskazujące na zaburzenia psychiczne, które niejednokrotnie wymagają jakiegoś rodzaju leku psychiatrycznego. Tak więc w rezultacie reklasyfikując bolesną normalność jako psychiczną nienormalność, stworzyliśmy iluzję epidemii chorób psychicznych. Nie sugeruję jednak… Nie sugeruję jednak, że cierpienie samo w sobie jest iluzoryczne. Nie, ono jest absolutnie prawdziwe. Wymaga uwagi i wymaga opieki. To, co kwestionuję to koncepcja, że to cierpienie jest psychiatryczne w swojej naturze. W porządku.
A zatem co leży u podstawowej owej iluzji? Cóż, będę dziś twierdził, że u podstaw tej iluzji znajduje się książka pt. „DSM”, „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders”, książka uwzględniająca wszystkie zaburzenia psychiczne, których istnienie uznaje psychiatria. Z tą książką wiąże się wiele interesujących kwestii, ale zwłaszcza jedna wyróżnia się w moim przekonaniu – ta, że książka ta rozprzestrzeniła się w szybszym tempie niż praktycznie jakikolwiek inny podręcznik medyczny w historii.
Tak więc na przykład we wczesnych latach 60-tych w książce tej znajdowało się około stu chorób, podczas gdy dziś obejmuje mniej więcej 370. Zatem co się dzieje? Cóż, moim celem było odpowiedzieć na to pytanie w części książki, którą napisałem, ale natychmiast napotkałem problem, który polegał na tym, że istnieje bardzo niewiele udokumentowanych dowodów rejestrujących procesy stosowane przez komitet, który napisał „DSM”, podczas opracowywania tego podręcznika.
Tak więc szybko zdałem sobie sprawę, że jeśli zamierzam napisać pewnego rodzaju rekonstrukcję wydarzeń, będę musiał porozmawiać z ludźmi, którzy napisali „DSM”. I to właśnie uczyniłem. Rozpocząłem od człowieka nazwiskiem dr Robert Spitzer, którego obecnie uznaje się ogólnie za najbardziej wpływowego psychiatrę XX wieku, gdyż był przewodniczącym komitetu piszącego „DSM-3”, książki opublikowanej w 1980 roku. Stał na czele zespołu jakichś dziewięciu osób, który nazywano siłą zadaniową – zapamiętajcie to wyrażenie – siłą zadaniową, i który opracował i napisał ten podręcznik.
Powodem, dla którego dzisiaj rozpocznę od „DSM-3” – tak przy okazji, ukazało się 5 edycji „DSM” w historii tej książki, a najnowszą jest „DSM-5” opublikowana w maju 2013 roku – ale powód, dla którego rozpocznę od „DSM-3” jest taki, że to zdecydowanie najważniejsza edycja w historii tego podręcznika z następujących przyczyn…
Ustanowiła nowoczesny system diagnostyczny, który stosujemy do dzisiaj – nazywamy go systemem odhaczania. Jeżeli doświadczasz takiej to a takiej liczby objawów przez określony czas, wówczas dajesz podstawy do takiej konkretnej diagnozy, prawda? Ten system odhaczania został opracowany w „DSM-3”.
Punkt drugi – edycja ta wprowadziła 80 całkowicie nowych chorób psychicznych, z tego wiele powszechnie występujących nazw, które mogą być wam znane. Choroby takie jak zaburzenia koncentracji uwagi, zespół stresu pourazowego czy głęboka depresja i tak dalej i tym podobne.
I wreszcie „DSM-3” znacząco obniżyła poprzeczkę dla tego, co decyduje, że cierpi się na te choroby. Innymi słowy dalece ułatwiła zdiagnozowanie zaburzeń psychicznych. Tak więc z tych powodów skupię się najpierw na „DSM-3” zanim przejdę do „DSM-4”. Ale nim do tego dojdę chcę przez chwilę powiedzieć… To, co wam teraz przedstawię to zbiór danych z wywiadu, które zgromadziłem rozmawiając z głównymi członkami siły zadaniowej „DSM”, z wywiadów, które z nimi przeprowadziłem. Ale są to także dane pochodzące z przeprowadzonego przeze mnie przeszukiwania archiwów Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego w Waszyngtonie, gdzie przechowywana jest cała dokumentacja związana z „DSM”, dokumenty dotyczące struktury „DSM”. Pojechałem do tych archiwów aż dwukrotnie po to, aby zapoznać się z tymi dokumentami. Ale pozwólcie, że zanim przejdę do tych danych, najpierw ustanowię scenerię. Opowiem wam krótką historię.
Kilka lat temu byłem w swoim gabinecie na Uniwersytecie of Roehampton i naprawdę mnie to poraziło, gdy poczułem, że koniecznie muszę porozmawiać z doktorem Robertem Spitzerem. A więc pomyślałem, że wejdę w internet i znajdę jego numer telefonu. Zatem przeszukałem internet i znalazłem jego numer. Pomyślałem, że zadzwonię i zadzwoniłem z mojego gabinetu w Londynie. Odebrała jakaś kobieta. A ja po prostu założyłem – słusznie czy nie – że to jego sekretarka, więc powiedziałem:
„Dzień dobry, nazywam się dr James Davies. Dzwonię z Londynu. Bardzo chciałbym umówić się w jakimś terminie na rozmowę z profesorem Robertem Spitzerem. Czy byłoby to możliwe?”
A ona odpowiedziała:
„Proszę poczekać. Proszę poczekać. Robert, Robert!” „Czego chcesz?” Co? Nie tego się spodziewałem. „Telefon do Ciebie”. Tak przy okazji, już do końca dnia nie będę używał amerykańskiego akcentu. I nagle: „Halo?” Tylko to, już nic więcej. Tu Robert Spitzer. Mówię: „Dzień dobry. Nazywam się James Davies. Chciałbym przeprowadzić z panem wywiad”. A on na to: „Co chce pan wiedzieć? Porozmawiajmy teraz”. „Czy mogę… Czy mogę nagrywać?” „Tak, w porządku”.
Łapię więc komputer, włączam nagrywanie i rozmawiamy przez godzinę spontanicznie. Pod koniec tej rozmowy powiedziałem mu: „Proszę posłuchać, rozmowa była absolutnie fascynująca. Czy ma pan coś przeciwko, żebyśmy ją kontynuowali? Przyjadę do USA. Przyjadę do USA i spotkam się z panem i będziemy kontynuowali tę rozmowę”. A on na to: „Dobrze. Proszę mi tylko dać znać kiedy i umówimy się”. Poszedłem więc do kierownika mojego wydziału i powiedziałem: „Słuchaj, muszę porozmawiać z tym facetem. Czy mógłbyś sfinansować tę podróż?” On na to: „W porządku, sfinansujemy tę podróż”.
Zatem pojechałem do Stanów pół roku później. Pół roku później wsiadłem do pociągu z Nowego Jorku, przejechałem przez New Jersey do Uniwersytetu Princeton, a Robert Spitzer mieszka obecnie w jednym z tych uroczych domów w stylu Nowej Anglii na północny wschód od uniwersytetu. Wziąłem więc taksówkę i pojechałem tam. Taksówka zaparkowała i był to piękny stary dom. Było jasne, że wybrali piękne miejsce do życia. Podszedłem do drzwi frontowych, zapukałem do nich i otworzył je Robert Spitzer. Stał tam ubrany w luźną sportową koszulkę, szorty i sandały i mówi do mnie: „James, James, wchodź”.
Jedną z pierwszych rzeczy, które powiedział, było: „James, czy zostaniesz na lunch?” Właśnie zjadłem gigantyczne amerykańskie śniadanie, no więcie, więc pomyślałem: „O nie”… Odpowiedziałem: „Tak, byłoby miło”. On rzekł ku mojej wielkiej uldze: „Zanim… Zanim zjemy lunch, może usiądziemy, żebym mógł ci powiedzieć to, co chcesz wiedzieć?” Poszedłem do jego salonu, usiedliśmy, włączyłem komputer, nacisnąłem nagrywanie i zaczęliśmy.
Jedno z pierwszych pytań, które miałem do Roberta Spitzera brzmiało: „Jaka była podstawa logiczna do takiego ogromnego rozszerzenia „DSM”, które miało miejsce pod pańskim nadzorem?” Pamiętacie, 80 zupełnie nowych chorób psychicznych znalazło się w tym podręczniku. „Jakie były tego przesłanki logiczne?” I oto, co odpowiedział:
”Zaburzenia, które uwzględniliśmy nie były tak naprawdę nowe dla tej dziedziny. Były to głównie diagnozy, które klinicyści stawiali w praktyce, ale nie zawarte w ‘DSM’. Zatem uwzględniając je w ‘DSM’ sprawiliśmy, że stały się profesjonalnie uznane”.
Czyli przypuszczalnie choroby te zostały odkryte w sensie biologicznym? To dlatego je uwzględniono, tak?
„Nie, wcale tak nie było. W ‘DSM’ zawarta jest zaledwie garstka zaburzeń psychicznych, o których wiadomo, że mają wyraźną przyczynę biologiczną. Są one znane jako choroby organiczne. Są one bardzo nieliczne”.
Chciałbym to wyjaśnić. Nie odkryto żadnych biologicznych przyczyn wielu pozostałych zaburzeń psychicznych w „DSM?” „Nie jest tak w przypadku wielu, ale wszystkich. Nie zidentyfikowano żadnych markerów biologicznych”.
Pozwólcie, że teraz opowiem o czymś przez chwilę. Powodem, dla którego to może brzmieć dziwnie dla wielu ludzi, może niekoniecznie dla osób na tej sali, ale dla ludzi z zewnątrz, w szerszym społeczeństwie, jest to, że ludzie oczekują, iż psychiatria działa w dużym stopniu jak reszta współczesnej medycyny głównego nurtu. We współczesnej medycynie głównego nurtu – ale oczywiście są od tego wyjątki – ale mówiąc ogólnie, nazwa tylko wówczas zostaje zatwierdzona jako wskazująca na istnienie zaburzenia po tym, jak jakiś rodzaj korzeni patologicznych zostanie odkryty w organizmie, w komórkach, w tkankach, w narządach wewnętrznych itd.
Przekręty w badaniach klinicznych “szczepionek” na Covid firmy Pfizer-BioNTech – Canadian Covid Care Alliance
ARTYKUŁ BMJ – O PRZEKRETACH – zrobić
Ale zaskakującą rzeczą w psychiatrii jest to, że działa ona w całkowicie odwrotny sposób.
Psychiatria najpierw nazywa chorobę psychiczną zanim jakiekolwiek korzenie patologiczne zostaną odkryte w organizmie.
Tak więc w rezultacie nowe zaburzenie psychiczne może trafić do „DSM” i stać się częścią naszej szerszej kultury nawet jeśli nie istnieje absolutnie żaden biologiczny dowód, który wspierałby jego uwzględnienie. Tak więc kontynuowałem.
Czyli jeśli nie istnieją żadne znane przyczyny biologiczne, na jakiej podstawie choroby psychiczne trafiają do „DSM”? Jakie inne dowody wspierają ich włączenie?
„Cóż, psychiatria musi poszukiwać innych rzeczy – behawioralnych, psychologicznych – mamy inne procedury”.
Zapytałem go wtedy co to za procedury.
„Sądzę, że ogólną zasadą, którą się kierowaliśmy było to, że jeśli wystarczająco duża liczba klinicystów uważała, że koncepcja diagnostyczna jest ważna w ich pracy, wówczas było prawdopodobne, że dodamy ją jako nową kategorię. Na tym to zasadniczo polegało. Stało się to kwestią tego jaki udało nam się osiągnąć konsensus, żeby rozpoznać i uwzględnić konkretną chorobę”.
A więc to umowa decydowała co znajdzie się w ‘DSM’? „Tak to się w zasadzie odbywało – zgadza się”. Inna kwestia, którą trzeba tu przedstawić – umowy [konsensusy] nie stanowią dowodu naukowego, prawda? Gdyby zebrała się grupa teologów i umówiła się, że Bóg istnieje, nie stanowiłoby to dowodu, że Bóg istnieje. Wszystko, czego to dowodzi to to, że ta grupa teologów uważa, że tak jest.
A więc pod jakim względem umowa [konsensus] komitetu „DSM” różni się od tego? Dlaczego, kiedy spotyka się grupa psychiatrów i umawia się co do czegoś, pozostali powinni przyjąć, że mają oni rację? Cóż, oczywistą odpowiedzią na to pytanie byłoby: z pewnością istnieją inne sposoby badań, które prowadzą komitety do osiągnięcia zgody [konsensusu]. I to byłoby całkiem sprawiedliwe.
Pozwólcie, że teraz zajmę się tym argumentem. I pozwólcie, że zajmę się nim wciągając w tę rozmową profesora psychologii w Harvard Kennedy School, osobę nazwiskiem Paula J. Caplan. Paula jest bardzo interesującą osobą, ponieważ była konsultantką „DSM-3”, ale, co ważniejsze, dlatego, że wywierała nacisk na Roberta Spitzera, aby nie uwzględniał nowej choroby, której włączenie proponowano. Choroba ta nosi nazwę autodestrukcyjnego zaburzenia osobowości lub w skrócie SDPD (ang. self-defeating personality disorder).
Twierdziła ona, że diagnoza ta jest bardzo niebezpieczna, ponieważ cechy SDPD są bardzo podobne do właściwości, które ujawniają się u kobiet będących ofiarami przemocy. Tak więc innymi słowy utrzymywała, że diagnoza ta może być wykorzystywana do patologizowania ofiar przemocy płci żeńskiej. Cierpią, gdyż mają autodestrukcyjne zaburzenie osobowości, a nie dlatego, że je skrzywdzono. Ale to może również uwolnić od podejrzeń sprawców tej przemocy, bowiem przypuszczalnie robili po prostu to, czego te kobiety chciały. Kobiety te miały autodestrukcyjne zaburzenie osobowości. Mężczyźni czy kimkolwiek byli ci zwyrodnialcy zwyczajnie byli do dyspozycji. Zatem z tego powodu ona twierdziła, że to niebezpieczna diagnoza i nie powinno się jej uwzględniać, ale Robert Spitzer pozostał niewzruszony, nie chciał pozbyć się tej diagnozy.
Kiedy byłem w archiwach „DSM” w Waszyngtonie – nawiasem mówiąc, było tam prawie 3 metry liniowych dokumentów – przeczesywałem pudełko i znalazłem małą etykietę, na której było napisane: „SDPD”. Zagłębiłem się i wyciągnąłem dokument i znalazłem dokładnie to spotkanie, na którym Robert Spitzer i jego zespół omawiają argumentację Pauli J. Kaplan.
Pokażę wam transkrypt tego zaprotokołowanego spotkania słowo w słowo, ponieważ uważam, że jest bardzo ciekawy. „One – kobiety – prezentują wąskotorową, ale przekonującą argumentację. Ich potężny argument jest taki, że to politycznie drażliwe zagadnienie. Kwestia feministyczna jest fałszywa – że diagnoza to może patologizować ofiary przemocy płci żeńskiej”.
Fink: „Argumenty kobiet wydają się nieistotne w związku z tymi konkretnymi zagadnieniami. Zaciemniają swoje własne mocne argumenty?” „Mocne argumenty” są takie, że SDPD to kontrowersyjna diagnoza, zaś „nieistotne argumenty” to te, które przedstawia Caplan.
Benedek: „Brak podstawy empirycznej dla tej kategorii. Ale masz rację – argumenty nie odpowiadają na pytania”.
Rose: „Wyrządzamy wielką szkodę wycofując się i nie przyznając, że ta prawidłowość jest patologią”. Z tego fragmentu widzicie, że mówią o tym, iż wiedzą, że zachowają to zaburzenie w „DSM”. I faktycznie tak robią. Podejmując ostatnią próbę, żeby na nich wpłynąć, aby tego nie robili, Paula J. Caplan stosuje ostateczną strategię.
„Postanowiłam dogłębnie przeanalizować dokładne badania jako takie, wykorzystane do uzasadnienia włączenia SDPD do ‘DSM’”. Spójrzmy teraz, co ustaliła.
Po pierwsze odkryła, że przeprowadzono tylko dwie próby badawcze, czyli niezwykle mało wedle ogólnych standardów. Ale teraz spójrzmy na to, co stanowią te próby badawcze. W pierwszej próbie badawczej, którą przeprowadził Robert Spitzer, grupie psychiatrów z tylko jednego uniwersytetu, z których każdy zaakceptował istnienie SDPD, przedstawiono stare kliniczne analizy przypadku.
Caplan zwróciła uwagę, że tylko to, iż niektórzy psychiatrzy w jednym szpitalu jak jeden mąż zdiagnozowali u swoich pacjentów SDPD, nie stanowiło dowodu, że choroba ta rzeczywiście istnieje. Wszystko, czego to dowodzi, jak stwierdziła Caplan, to to, że grupa psychiatrów, pracujących w tej samej instytucji, przyczepiła tę samą etykietkę – słusznie lub nie – danemu zbiorowi zachowań. Nie dowodzi to niczego więcej poza tym. Ale jeżeli sądzicie, że ta pierwsza próba badawcza jest słaba, to popatrzcie na drugą.
Wyselekcjonowanej grupie członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego przesłano kwestionariusz. Pytano w nim czy diagnoza SDPD powinna być uwzględniona w „DSM”. Oficjalny raport opracowany później przez psychologów Kutchinsa i Kirka pokazuje, że zaledwie 11% zagłosowało na „tak”, co z pewnością nie jest reprezentatywną próbą społeczności psychiatrów. Tak więc to jest podstawa badawcza włączenia SDPD do „DSM”.
Moglibyście powiedzieć: „Słuchaj, James, niech będzie, ale posłuchaj, to jest na pewno obserwacja nietypowa. Dobierasz najbardziej ekstremalny przykład po to, by zmieszać z błotem całą procedurę. To właśnie robisz”. Podstawa badawcza innych zaburzeń była dalece bardziej solidna. Gdybyście mieli wysunąć ten argument, byłby to uzasadniony argument. Zatem pozwólcie, że teraz się nim zajmę. Zajmę się nim zapraszając do tej dyskusji osobę nazwiskiem dr Theodore Millon.
Nawiasem mówiąc, dr Theodore Millon był członkiem pierwotnej grupy zadaniowej, więc był wtajemniczony we wszystko, co się działo. W poniższym cytacie, oto, co mówi o próbie badawczej, nie tylko wspierając uwzględnienie SDPD, ale wszystkich innych zaburzeń, które trafiły do „DSM”. Oto co mówi:
„Przeprowadzono bardzo niewiele systematycznych badań, a wiele spośród tych, które istniały, to była sieczka – pojedyncze, pełne sprzeczności i wieloznaczne. Sądzę, że większość z nas zdawała sobie sprawę, iż wkład dobrej solidnej nauki, na której opieraliśmy nasze decyzje był dość skromny”.
Pozwólcie, że wrócę teraz do salonu Roberta Spitzera w Princeton. Postanowiłem przeczytać Robertowi ten cytat, żeby sprawdzić jak się do niego odniesie i po krótkiej i odrobinie niezręcznej ciszy, Robert Spitzer odpowiedział w sposób, którego się zwyczajnie nie spodziewałem. Powiedział co następuje:
„Cóż, prawdą jest, że w przypadku wielu dodanych chorób, nie przeprowadzono ogromnej liczby badań, a już na pewno nie było badań w związku z konkretnym sposobem, w jaki zdefiniowaliśmy te zaburzenia. W przypadku cytatu z Millona, myślę, że odnosi się głównie do zaburzeń osobowości… Ale znowu, jest z pewnością prawdą, że liczba badań potwierdzających ważność danych dotyczących większości chorób psychicznych jest istotnie bardzo ograniczona”.
A więc twierdzi pan, że przeprowadzono bardzo niewiele badań nie tylko wspierających uwzględnienie przez pana nowych zaburzeń, ale także wspierających to, w jaki sposób zaburzenia te powinny być definiowane?
„Istnieje bardzo niewiele chorób, których definicja była wynikiem szczegółowych danych pochodzących z badań”."
wiecej w linku